Żaden człowiek nie jest samotną wyspą – pisał angielski poeta John Dunne. Ale każdy może sobie taką wyspę kupić – mógłby dodać współwłaściciel Red Bulla. Dietrich Mateschitz nie zamierza poprzestać na produkcji czerwonawego napoju z bykiem na etykiecie. Austriak przekształca właśnie kupiony przed siedmioma laty egzotyczny skrawek lądu w superluksusowy kurort. To zarazem spełnienie marzeń o własnej wyspie, jak i perspektywiczna inwestycja w maszynkę do robienia pieniędzy na kolegach z listy „Forbesa”.
Fidżi nie jest najlepszym miejscem na wymarzony urlop. Rządzony przez wojsko archipelag na Pacyfiku był w ostatnich latach niejednokrotnie areną zamachów stanu, przeprowadzanych w atmosferze tarć na tle etnicznym między tubylcami a przybyszami z Indii, stanowiącymi połowę mieszkańców. Z wysp regionu, lepiej wybrać Hawaje, Tahiti czy Samoa na sączenie drinków w cieniu palm. Chyba że ma się własną wyspę.
Równowartość 11 mln dolarów (33,6 mln złotych), które według dziennika „The Times” Mateschitz zapłacił w 2003 roku za wyspę Laucala, to w porównaniu do szacowanego na 2,4 mld dolarów całkowitego majątku Austriaka relatywnie niewiele. Tym bardziej że dzięki transakcji Mateschitz trafił do jednego szeregu z Marlonem Brando (aż do swojej śmierci mieszkał na własnej wyspie Tetiaroa w Polinezji Francuskiej) czy Melem Gibsonem. Ten ostatni za inną fidżyjską wyspę zapłacił 15 mln dolarów.
Laucala jest warta grzechu, a nie tylko marnych milionów. Długi na pięć kilometrów, górzysty skrawek ziemi otoczony wianuszkiem piaszczystej plaży i laguną. Niezwykle przejrzysta woda (widoczność sięga 40 metrów) sprawia, że okoliczne wody są rajem dla nurków. Na samej Laucali jest 25 atrakcyjnych miejsc do nurkowania. Gdyby komuś było mało koralowców i rekinów młotów, może wybrać się na półgodzinną wycieczkę łodzią do Wielkiego Białego Muru, największej atrakcji podwodnego Fidżi.
Sen szalonego bogacza
Naturalne atrakcje Laucali zostały ubogacone tymi stworzonymi ludzką ręką. Na odkupionej od rodziny Forbesów wyspie Mateschitz buduje superluksusowy kurort. Pierwszy turysta, który odwiedził Laucalę, John Travolta, mógł popływać w największym basenie południowego Pacyfiku (5 tys. metrów kwadratowych) i pograć na polu golfowym zaprojektowanym przez mistrza gatunku Davida MacLaya Kidda. Dodajmy do tego korty tenisowe, rowery górskie i tory jeździeckie, by uzyskać idealne miejsce na rodzinne wakacje. Są oczywiście liczne bary i restauracje, w tym zbudowana jako miniaturka opery w Sydney. Jest spa i salon piękności. Na miejscu o dobre samopoczucie gości zadba 329 stałych pracowników kurortu.
Jedynym problemem może być cena. Dziesięciodniowy pobyt w jednej z 25 luksusowych willi na Laucali kosztuje – jak podaje „Financial Times” – 18,5 tys. funtów (89 tys. złotych). Do tego trzeba doliczyć bilet lotniczy na Fidżi (najlepiej z przesiadkami w Londynie i Hongkongu) – kolejne kilka tysięcy złotych.
– Jasne, że to absurdalnie drogie. Ale ta wyspa bije na głowę najlepsze hotele świata, które miałem okazję odwiedzić – mówi w rozmowie z „FT” francuski bankier, który na Laucali spędził swój miesiąc (a właściwie tydzień) miodowy. – To jak spełnienie najbardziej szalonego snu – dodaje.
Dietrich Mateschitz nie planował tego zakupu. Współpracownicy opisują go jako człowieka otwartego i chętnego, by korzystać z życia. Na kupno Laucali namówił go jego prawnik, gdy Austriak odwiedził wyspiarską republikę w ramach wizyty biznesowej. Poza wyspą Mateschitz ma w swoim portfelu inwestycyjnym także samolot Falcon 900 i 49 proc. akcji Red Bulla, a za jej pośrednictwem także kluby sportowe. W powszechnym odczuciu mieszkańców Salzburga połowa miasta należy właśnie do Mateschitza.
Ten Austriak z chorwackimi korzeniami doszedł do swoich miliardów w podobny sposób, w jaki potem kupił wyspę. W 1982 roku pracował jako marketingowiec dla niemieckiej firmy kosmetycznej Blendax. Podczas jednej ze swoich delegacji był w Tajlandii, w której natrafił na miejscowy hit wśród napojów energetycznych, Krating Daeng, także z czerwonymi bykami na etykietce. Po powrocie do Europy Mateschitz wspólnie z tajskim biznesmenem Chaleo Yoovidhyą stworzył firmę Red Bull.
Firma zasłynęła z agresywnego marketingu. Nikt wcześniej nie tworzył na tak wielką skalę drużyn sportowych, których jedynym celem jest reklama koncernu. Tylko w Salzburgu działa klub hokejowy i piłkarski o nazwie Red Bull. Ten ostatni jest zresztą tegorocznym rywalem Lecha Poznań w Lidze Europy. Jest też Red Bulls Nowy Jork i czwartoligowy RB Lipsk. Pod znakiem czerwonego napoju jeżdżą nawet kierowcy dwóch stajni Formuły 1 – Red Bull Racing i Scuderia Toro Rosso. Poza nimi Red Bull sponsoruje 500 sportowców z najróżniejszych dyscyplin, m.in. Adama Małysza. Od trzech lat w Stanach Zjednoczonych działa z kolei wytwórnia płytowa z dwoma bykami. Na razie bez większych sukcesów w postaci wylansowanych gwiazd popu.
Jeśli dodać do tego team biorący udział w popularnych w Stanach Zjednoczonych wyścigach formuły NASCAR czy konkursy dla entuzjastów dziwacznych pojazdów – otrzymujemy zarazem przepis na promocję Red Bulla, jak i najlepsze streszczenie charakteru Mateschitza. W życiu nie powinniśmy rezygnować z przyjemności, nawet jeśli wymaga to dodatkowego zastrzyku energii. A dla realizacji marzeń warto stworzyć sobie własną niszę w biznesie lub własną wyspę na mapie świata.
Samodzielnie wykuta nisza
– Sami stworzyliśmy sobie rynek. A jeśli chcesz wypić napój energetyczny, wybierasz oryginał. Nikt nie chce roleksa wyprodukowanego na Tajwanie czy w Hongkongu – zdradzał swój przepis na sukces Mateschitz. By przekonać konsumentów do własnego produktu, Red Bull przeznacza na marketing 30 proc. budżetu, czyli trzykrotnie więcej niż Coca-Cola.
– Mateschitz zupełnie nie pasuje do austriackiej kolektywnej kultury – mówi „DGP” Christian Fleck z Karl-Franzens-Universitaet w Grazu. – Tajemnica jego sukcesu tkwi w cechach charakteru: mieszaninie mocnej osobowości, bezwzględnego poświęcenia sprawie, praktycznych możliwości realizacji planów i zbiegu szczęśliwych okoliczności. Mateschitz po prostu spróbował i mu się udało, podczas gdy rzesza innych doznała porażki – dodaje.
Nieco paradoksalnie sam Mateschitz nie lubi zgiełku i światła reflektorów. O jego życiu prywatnym niewiele wiadomo. Podobno – ale tylko podobno – ma nieślubnego syna. Według innej pogłoski kupił jedno z austriackich czasopism, by uniknąć ciągłego pojawiania się na jego okładkach.
W unikaniu wzroku współobywateli pomaga mu pasja. Red Bull najwyraźniej dodał skrzydeł także własnemu pomysłodawcy. W Salzburgu Mateschitz wybudował hangar, w którym trzyma – i udostępnia publiczności – zabytkowe modele samolotów. Wśród zbiorów jest m.in. Douglas DC-6, niegdyś należący do jugosłowiańskiego przywódcy, marszałka Josipa Tity. Sam Mateschitz porusza się nowszym francuskim falconem. Specjalnie by zrealizować marzenie o podniebnych podróżach, wyrobił sobie licencję pilota. Inne – o założeniu przy wsparciu austriackich sił zbrojnych akademii dla młodych adeptów lotnictwa – pozostaje jeszcze do zrealizowania.
Lotnicze prawo jazdy i własny samolot pozwalają Mateschitzowi ignorować problemy z kłopotliwymi przesiadkami w portach lotniczych. A ignorowanie problemów do tej pory wychodziło Austriakowi na dobre. Pierwsze badania rynku, zrobione przed wprowadzeniem do obrotu czerwonego napoju, były druzgocące. – Ludzie nie kupili ani smaku, ani logo, ani nazwy napoju. Nigdy wcześniej nie doświadczyłem takiej katastrofy – opowiadał potem w rozmowie z „Forbesem”. Mateschitz nie przyjął ich do wiadomości. Dziś Red Bull ma 3 mld euro sprzedaży rocznie. A jego właściciela stać nie tylko na utrzymanie samolotu, lecz także na własną wyspę, na którą można nim polecieć.