Jeździłem po amerykańskich autostradach, niemieckich torach wyścigowych, afrykańskiej pustyni, korytem wyschniętej rzeki na Fuerteventurze. Szalałem po alpejskich serpentynach, po powierzchni zamarzniętego jeziora w Laponii i przebiłem się autem przez centrum Los Angeles (i nie była to żółta taksówka). Miałem też okazję przekonać się, co czuł Neil Armstrong, gdy wylądował na Księżycu - bo ponoć identyczne warunki drogowe jak na satelicie Ziemi panują na bezdrożach Islandii. Na przestrzeni tych wszystkich lat siedziałem za kierownicą kilkuset różnych samochodów – od wykonanego z bibuły indyjskiego taty, po wartego parę ładnych milionów rolls-royce’a phantoma. Kilkukrotnie udało mi się wyprowadzić wskazówkę prędkościomierza poza cyfrę 300. Raz nawet w kabriolecie.
Nigdy nie miałem wypadku. Parę kolizji – owszem. Cztery raz zdawałem egzamin na prawo jazdy – średnio co trzy i pół roku. Ale za każdym razem przy pierwszym podejściu – i teorię, i praktykę. Na co dzień używam aplikacji Yanosik ostrzegającej przed kontrolami drogowymi, w dłuższe trasy zabieram ze sobą CB. Kierowcom na lewym pasie często migam „długimi”. Jestem zdania, że samochód to nie widelec – nie każdy może się nauczyć go obsługiwać. Niektórym powinno się go wręcz odebrać, bo inaczej prędzej czy później wydłubią komuś oko. Innymi słowy, nie uważam auta za coś, do czego każdy powinien mieć zagwarantowany prawem, powszechny i nieograniczony dostęp. Zabierałbym prawa jazdy nie tylko pijakom, lecz również tym, którzy jeżdżą zbyt wolno, a spod świateł ruszają w tempie żółwia błotnego z osteoporozą. Do tego wszystkiego jestem gorącym orędownikiem zniesienia limitów prędkości na autostradach. I zlikwidowania buspasów.
W tym miejscu wielu z was nazwie mnie pewnie drogowym piratem i zażąda wyrzucenia mnie z roboty. Niewykluczone, że Komenda Główna Policji jeszcze dziś wystawi za mną list gończy, do redakcji wpadną przystojniaki z CBA, a ekolodzy pewnie już szukają mojego adresu, żeby spalić mi dom. Bo ja i moje auta emitujemy do atmosfery za dużo dwutlenku węgla. Zanim jednak wydacie wyrok i pierwsi rzucicie kamieniem, posłuchajcie mojej historii...
Pierwsza kura zaliczona
Moja przygoda z motoryzacją zaczęła się na początku lat 90., gdy wierzyłem jeszcze w św. Mikołaja, a gluty wycierałem w rękaw koszuli. Wujek Boguś (ale nie ten z białego M3) prenumerował pierwsze polskojęzyczne pismo motoryzacyjne opisujące coś więcej niż tylko proces samodzielnej wymiany tłumika w polonezie – przedruk niemieckiego „Auto Motor i Sport”. Odwiedzałem go może dwa razy w roku, więc miałem sporo lektury do nadrobienia. Przez dwa dni mogłem nic nie jeść, nie pić, nie spać i nie sikać – poświęcałem je wyłącznie na chłonięcie barwnych zdjęć, opisów i danych technicznych zagranicznych aut. Mogłem nie wiedzieć, gdzie rozgrywa się akcja „W pustyni i w puszczy” albo jak ma na imię główny bohater „Pinokia”, ale znałem pojemności bagażników wszystkich ówcześnie produkowanych aut, ich prędkości maksymalne oraz zużycie paliwa.
Pierwszy raz samodzielnie prowadziłem samochód, gdy miałem 14 lat. To był peugeot 205 – brata mojego ojca, Witka. Dał mi kluczyki i powiedział krótko: "Masz, ucz się". To było na wsi. Jeździłem po podwórku i po polnej drodze. Pierwszego dnia prawie spaliłem sprzęgło, drugiego uszkodziłem słupek ogrodzenia, trzeciego – kurę sąsiadki. Choć dwójkę wrzuciłem w tym czasie może trzy razy, to spaliłem pół baku ropy. Później autami Witka jeździłem regularnie. Mój ojciec uważał, że to nieodpowiedzialne. Choć sam samochody zmieniał jak rękawiczki, żadnego z nich nigdy nie dał mi poprowadzić. Drżał o nie bardziej niż sadownicy o jabłka. Na kurs na prawo jazdy musiałem uzbierać sam – w wakacje pojechałem do Anglii, gdzie zarobiłem na niego strzyżeniem trawników i malowaniem ścian. We wrześniu 1999 r. zacząłem kurs – na polonezie caro, którego podczas każdej lekcji przynajmniej raz spychaliśmy wraz instruktorem z ronda albo skrzyżowania. W lutym 2000 r., na pół roku przed osiemnastką, odebrałem prawko. Zdałem za pierwszym razem. Było mi trochę łatwiej także dlatego, że ojciec mojego najlepszego kumpla z podstawówki był egzaminatorem w lokalnym WORD-zie. Z kolei kumpel ojca mojego kumpla, który mnie egzaminował, odwrócił się, gdy akurat tylnym zderzakiem zawadzałem o gumowy słupek na łuku placu manewrowego.
W tym miejscu chciałem was gorąco zachęcić, byście jak najwcześniej sadzali pociechy za kierownicą. Sześć lat wydaje mi się idealnym wiekiem, aby spróbować gokartów. Dlatego już przygotowuję do takiej inicjacji swoją córkę. A kiedy warto oddać w ręce dziecka prawdziwe auto? Moim zdaniem dokładnie w chwili, gdy potrafi dosięgnąć nogami do pedałów i jednocześnie czubek jego głowy wystaje ponad kierownicę. Czyli dla pokolenia urodzonego po Czarnobylu jest to mniej więcej wiek 12–13 lat. Wystarczy kawałek leśnej drogi, jakiś pusty plac (niekoniecznie asfaltowy) i kilka wskazówek. A później regularne ćwiczenie, a może nawet jakieś amatorskie zawody, do których nie jest wymagane prawo jazdy. Jeżeli macie takie możliwości, kupcie dziecku zdezelowane cinquecento za 500 zł i niech je zajeździ w jakimś bezpiecznym miejscu, pod waszym częściowym nadzorem.
Nie chodzi w tym wszystkim o to, żeby wyhodować Kubicę. Potraktujcie to jako formę przygotowania do życia na drodze. Kto myśli, że w ciągu 30 godzin na kursie opanuje prowadzenie auta do tego stopnia, aby za pierwszym razem zdać egzamin i móc później bezpiecznie i sprawnie jeździć po publicznych drogach, jest po prostu naiwny. Lepiej, żeby wasze dziecko w wieku 14 lat rozjechało wiejską kurę i uszkodziło słupek ogrodzenia, niż w wieku 18 ma to samo zrobić z jakimś przechodniem i filarem wiaduktu.
Prędkość zabija? Bzdura!
Pierwszym samochodem, na jaki uzbierałem, było renault 5 GT. Pojechałem po nie do Pabianic. Autobusem. Miało 10 lat i świetnie się prowadziło. Przez pierwsze 70 km, bo w okolicach Łowicza zepsuło się koło zamachowe i resztę drogi do Warszawy pokonałem na lawecie. Naprawa kosztowała mnie drugie tyle, co samochód. Ale to właśnie w renówce nauczyłem się zawracać na ręcznym, reagować na poślizg i robić zaprawki na rdzewiejących nadkolach.
Później przyszedł czas na czarnego dwudrzwiowego forda escorta. Był rezultatem naszego wstąpienia do Unii Europejskiej – 1 maja 2004 r. otworzyły się granice, a ja już 2 maja jechałem do Belgii na poszukiwania auta. Escorta znalazłem w komisie pod Liege. Kosztował 450 euro, miał zbity reflektor, wgnieciony błotnik i skrzywiony amortyzator – wszystko własnoręcznie naprawiłem przy użyciu dodatkowych 50 euro: 20 za lampę, 25 za amortyzator i 5 za zgrzewkę budweisera kupionego w markecie Aldi, na którego parkingu doprowadzałem fordzinę do stanu używalności. W drodze do Polski po raz pierwszy w życiu przekroczyłem 160 km/h. Nieźle jak na 75 koni. A całą trasę liczącą 1200 km pokonałem w 12 godzin.
Zaraz po świetnym escorcie było jeszcze dramatyczne mondeo w kolorze kupy niemowlaka z alergią na gluten. To w nim dostałem pierwszy poważny mandat – na dwupasmowym odcinku Zakopianki między Myślenicami a Krakowem. Pamiętam to jak dziś – na ograniczeniu do 50 km/h jechałem 100 km/h. Wkoło nie było żadnych zabudowań, przejść dla pieszych, ruch był mizerny, jedynie zakręty, przyjemne górki i dołki. Więc próbowałem wytłumaczyć Panu Niebieskiemu, że nie ryzykowałem niczyjego życia i argumentowałem, że ograniczenie do 50 km/h w tym miejscu jest czystym idiotyzmem. On jednak z pełną powagą stwierdził, że „Ktoś tu przecież postawił ten znak i po coś on stoi”. „Tak, nawet wiem kto. Jakiś debil. A stoi wyłącznie po to, żeby Pan miał co robić” – odparłem bezczelnie, przyjąłem rachunek na 500 zł i 10 punktów i dokładnie tego dnia postanowiłem sobie, że z pełną determinacją będę olewał wszelkie drogowe idiotyzmy.
Polska jest fenomenem pod tym względem. Na drodze prowadzącej przez środek pola kukurydzy możecie spotkać znak nakazujący jechać nie więcej niż 40 km/h. Byle zakręt, z porządnym asfaltem wylanym za pieniądze Unii, doskonale oświetlony i wyprofilowany – maksymalnie 70 km/h. Serio? Przecież jeszcze wczoraj jechałem po nim 100 km/h i ziewałem z nudów! A gdybym nawet przysnął i nie zdążył skręcić, nic by się nie stało – poszybowałbym jedynie w pole ziemniaków i ucierpiałoby najwyżej kilka stonek.
Jedynym miejscem, gdzie stosuję do ograniczeń prędkości, jest teren zabudowany. Przy czym pisząc „zabudowany”, mam na myśli większe zagęszczenie wiejskich chałup niż pięć na odcinku dziesięciu kilometrów. W wypadku miast, miasteczek, większych wsi 50 km/h ma twarde uzasadnienie, którego nie lekceważę – pieszych. Nigdy nie dostałem mandatu za przekroczenie prędkości w mieście. Za to poza terenem zabudowanym było ich co niemiara. Zatrzymywano mnie na pustej lokalnej drodze, gdy zamiast 70 km/h jechałem 130 km/h. Na obwodnicy Białobrzegów nagrano mnie, gdy na liczniku miałem ok. 160 km/h, ale tylko dlatego, że zanim kamera weszła w tryb „rekord”, zdążyłem przyhamować z 200 km/h. Policjantka zapytała mnie, gdzie mi się tak spieszy. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że nigdzie i oświadczyłem, że jest to zupełnie normalna prędkość, z jaką w cywilizowanym kraju powinno się podróżować podczas słonecznej, wiosennej pogody na pustej dwupasmowej drodze.
Moim skromnym zdaniem prędkość wcale nie zabija. Gdyby tak było, rozbijałby się co drugi samolot, a bolidy F1 jeździłyby z prędkością 70 km/h. Zabija dopiero nagłe zatrzymanie się, a jeszcze precyzyjniej – ludzie, przez których do niego dochodzi. Idioci, którzy jadą prawym pasem ekspresówki 90 km/h tylko po to, aby nagle, nie informując o tym kierunkowskazem i nie patrząc w lusterka, zjechać na lewy i zajechać wam drogę. Tyle że wtedy nie ma już znaczenia, czy jedziecie 140 km/h, czy 180 km/h. Ta druga prędkość jest jednak o tyle lepsza, że pozwala szybciej minąć zagrożenie. Jest bezpieczniejsza także z innego powodu: wymaga znacznie większego skupienia. Nowoczesne auto przy 120–140 km/h wywołuje efekt znużenia – jest tak ciche, komfortowe i prowadzi się tak łatwo, że zaczynacie przysypiać. W Niemczech – na co wskazują statystyki – do większości wypadków dochodzi przy jeszcze niższych prędkościach, poniżej 100 km/h. A najmniej poważnych zdarzeń jest tam, gdzie nie obowiązują ograniczenia i ludzie prują nawet 200 km/h. Doskonale to rozumiem. Bo gdy jedziecie szybko, uważniej obserwujecie to, co dzieje się wokoło. W waszych żyłach płynie czysta adrenalina, która nie pozwala wam nawet ziewnąć i w każdej chwili jesteście gotowi do szybkiej reakcji.
W tym miejscu chciałbym raz jeszcze jasno podkreślić, że nadużywam prędkości tylko tam, gdzie są do tego warunki i nigdy nie robię tego w terenie naprawdę zabudowanym. I zachęcam was do tego samego. Jeżeli macie przed sobą pustą autostradę, jest sucho, wasze auto znajduje się w nienagannym stanie technicznym i nie macie 15 lat, nie zdejmujcie nogi z gazu do momentu, w którym poczujecie, że robi się wam mokro w spodniach. Jeżeli powyższe warunki będą spełnione i nie zrobicie niczego głupiego (np. nie przyjdzie wam do głowy nagranie tego wyczynu telefonem komórkowym), absolutnie nic wam nie grozi. Możecie mi wierzyć. Robię to codziennie. A ile maksymalnie zdarzyło mi się jechać po polskich drogach? To było kilka lat temu, parę dni przed otwarciem obwodnicy Garwolina. Droga była gotowa, przedarłem się przez szlaban i rozpędziłem do 313 km/h. Nie ryzykowałem niczyjego życia poza własnym. Robicie to samo, uprawiając wspinaczkę, nurkując, paląc za dużo papierosów czy wciągając kokainę. Czy coś w ogóle jest w stanie przekonać mnie do zdjęcia nogi z gazu? Owszem – świecąca się kontrolka rezerwy paliwa. Jadąc kilka tygodni temu przez Czechy 220-konnym volvo S80 D5, spaliłem średnio 4,1 litra. Wysuszyłem zbiornik tak, że choć według producenta mieści 69 litrów ON, mnie udało się do niego wlać 73 litry.
Jak uciekałem przed policją
Fakt, że traktuję znaki z ograniczeniami jako sugestię, a nie zakaz, co jakiś czas fatalnie się odbija na moim koncie punktowym. Pierwszy raz – jak już wiecie – egzamin na prawko zdawałem w 2000 r. Później w 2006 r., następnie w 2009 r., a ostatni raz w 2013 r. Za każdym razem przechodziłem badania psychologiczne, których wynik wskazywał, że spokojnie mógłbym ubiegać się o zawodowe prawo jazdy, np. na kombajn albo autobus. Innymi słowy, człowiekowi, który notorycznie przekracza prędkość, psycholog chciał dać prawo do przewożenia 50 osób. To tak, jakby głównego bohatera serialu „Californication” przebadali w klinice dla uzależnionych od seksu i orzekli, że jest gotowy do pracy w żeńskim liceum. Przy okazji możecie sobie tylko wyobrazić, jak czuje się facet, który musi odpowiedzieć na pytanie, czy bluzka jego żony ma kolor fioletowy, fiołkowy czy może chabrowy. Albo czy po wejściu do domu czuje zapach tulipanów. Serio, takim właśnie testom byłem poddawany. A jak je przeszedłem, musiałem jeszcze zadać teorię i praktykę. Zawsze udawało się za pierwszym razem, bez najmniejszego problemu.
Możliwe, że zmuszony byłem robić prawo jazdy tyle razy, bo policja mnie nie lubi. Ale kto lubi trzydziestolatka w aucie za – powiedzmy – 300 tys. zł? A ja do tego mam stalową zasadę, która w życiu nie pozwoliła mi wręczyć łapówki. Mimo że kilka pytań o znajomość Kazimierza Wielkiego i Władysława Jagiełłę usłyszałem. Zdarzali się jednak także naprawdę sensowni funkcjonariusze, którzy ponad sztywne przepisy przedkładali zdrowy rozsądek. Raz na „70” jechałem prawie 100 km/h. Dostałem upomnienie. Innym razem zamiast 10 punktów i 400 zł na moim koncie pojawiły się tylko 2 punkty i 100 zł. „Za niezapięte pasy” – powiedział policjant, puszczając oko i żaląc się przy okazji na swoją służbową kię.
Niemniej większość policjantów uważam za służbistów kierujących się wyłącznie kryteriami, które wpisano im w kajety i paragrafy, niezdolnych do zdroworozsądkowego myślenia. Kilka lat temu ruszałem z parkingu na Polach Mokotowskich. Była druga w nocy, wyjazd na zwykłą jezdnię, pusto i cicho jak makiem zasiał, cała Warszawka smacznie chrapała. Świadomie zignorowałem ciągłą linię i zamiast w prawo, pojechałem od razu w lewo. Zobaczył to schowany gdzieś w uliczce patrol w volkswagenie, widziałem w lusterku jak włącza koguta i za mną rusza. W starciu z samochodem, który akurat wtedy prowadziłem, nie miał najmniejszych szans, a w ucieczce dodatkowo pomogły mi mokotowskie uliczki. Nawet nie miałem wyrzutów sumienia.
Drażni mnie też to, że policja tłumaczy wszystkie wypadki czy zdarzenia na drodze w zasadzie tylko w jeden sposób: nadmierna prędkość. Bo tak jest najprościej. Nie widzą problemu fatalnego stanu technicznego aut i nie dostrzegają drogowej głupoty, która powinna być surowo karana. Wolą ukarać tego, kto na „90” jechał 120 km/h, niż tego, komu wówczas przypomniało się, że musi skręcić w lewo. Bez kierunkowskazu. Autem z łysymi oponami i tarczami hamulcowymi cienkimi jak kartka A4. Raz jeszcze powtarzam: to nie prędkość zabija. Zabija nagłe zatrzymanie się spowodowane głupotą.
Z prędkością związany jest jeszcze inny drogowy grzech, który często popełniam. Jeżeli zdarzyło wam się kląć na idiotę jadącego za wami i dającego wam sygnał „długimi”, żebyście mu zjechali z drogi, istnieje duże prawdopodobieństwo, że byłem to ja. Jeszcze bardziej prawdopodobne jest jednak to, że jechaliście zaledwie 80 km/h lewym pasem, podczas gdy prawy był pusty. Przyznaję, że w kilku takich sytuacjach byłem do tego stopnia wściekły, że wyprzedziłem delikwenta prawym, zajechałem mu drogę i upewniwszy się, że nic za nim nie jedzie, wyhamowałem go prawie do zera. Satysfakcja była mizerna i krótka i nie pękam z dumy z tego powodu. Ale najbardziej w polskich kierowcach drażni mnie właśnie to, że myślą na drodze wyłącznie o sobie. Patrzą tylko przed siebie i to w ograniczonym zakresie. A ja muszę przez to myśleć i za siebie, i za nich.
Kulturalnie proszę: używajcie mózgu
Chciałbym w tym miejscu napisać „więcej grzechów nie pamiętam”, ale nie mogę. Bo np. codziennie wciskam się w kolejkę czekającą do skrętu w prawo. Ale w sumie i na to mam swoje usprawiedliwienie – zawsze znajdzie się jakaś sierota ruszająca tak wolno, że między nią a poprzedzającym samochodem dałby radę wylądować prom Discovery. Także nie uważam, żebym w takiej sytuacji zachowywał się chamsko i komuś coś utrudniał. Raczej usprawniam ruch i dbam o jego płynność. Czy rozmawiam przez komórkę podczas jazdy? Oczywiście. Szczególnie, że jeżdżę głównie autami wyposażonymi w automatyczną skrzynię biegów, co znacząco ułatwia sprawę.
Z drugiej strony nie zdarzyło mi się nie wpuścić przed siebie kogoś, kto zjeżdża na mój pas tuż przed zwężeniem. Nigdy też nie przejechałem na czerwonym, może jedynie na mocno pomarańczowym. Często w korkach wpuszczam inne samochody wyjeżdżające z podporządkowanej, ustępuję miejsca rowerzystom i zawsze umożliwiam przejazd motocyklom. W niewielkiej podwarszawskiej miejscowości, w której mieszkam, prawie zawsze zatrzymuję się przed pasami, gdy widzę, że ktoś zamierza przez nie przejść. Szczególnie matka z dzieckiem. W okolicy szkół i przedszkoli zawsze mam oczy dookoła głowy i jadę nawet wolniej niż 50 km/h. A gdy słyszę za sobą karetkę, prędzej zjadę do rowu, niż uniemożliwię jej przejazd. Robię po prostu wszystko, aby ruch był płynny i możliwie jak najszybszy. Nie tylko dla mnie, ale i dla innych. Bo rozumiem, że właśnie po to buduje się samochody – do szybkiego i sprawnego przemieszczania się z punktu A do punktu B. Dopiero przepisy, które stworzono z myślą o idiotach, i nasze przekonanie, że prawo jazdy i samochód należą się każdemu jak psu buda, sprawiły, że tkwimy zamknięci w samochodach jak sardynki w puszce. I nie możemy wykorzystać nawet 10 proc. ich potencjału.
Z ręką na sercu mogę powiedzieć, że nigdy nie wsiadłem za kierownicę po alkoholu ani nawet na maleńkim kacu. Zawsze zapinam pasy i zawsze pilnuję, by zapinali je także wszyscy pasażerowie, również ci z tyłu. Nie zdarzyło mi się celowo wyprzedzać na trzeciego ani z premedytacją przekroczyć podwójnej ciągłej (natomiast nie ukrywam, że parę razy mnie „zaskoczyła”). Raz zostałem zmuszony ominąć wysepkę z lewej strony, ale wyłącznie dlatego, że idiota, którego akurat wyprzedzałem, doszedł do wniosku, że jednak nie da się wyprzedzić.
Teraz możecie nazwać mnie drogowym piratem. Przyznajcie jednak, że przynajmniej kulturalnym. Oznacza to tyle, że najpierw w korku zrobię wam miejsce przed sobą, byście mogli w nie wjechać, później przepuszczę waszą matkę na pasach, a dzieci wręcz przez nie przeprowadzę. Ale jak już dojadę do autostrady, wyprzedzę was z prędkością sugerującą, że płoną mi spodnie. Poznacie mnie po naklejce „Wyższa kultura jazdy” na klapie bagażnika. Możliwe też, że zaraz za mną będzie jechała nieoznakowana czarna insignia lokalnej drogówki. Dajcie mi wtedy znak światłami. A ja mam nadzieję, że przynajmniej jeden z jadących w niej funkcjonariuszy będzie pamiętał, że zorganizowaliśmy tę kulturalną akcję wspólnie...