Analityk podkreślił, że obecny wzrost cen paliw w kraju wynika po części z czynników fundamentalnych, a po części z geopolityki. Przypomniał, że od grudnia 2016 r. producenci ropy naftowej z krajów OPEC, Rosja oraz 10 pozostałych producentów ograniczyli wydobycie. Skutkiem tego jest spadek nadwyżki światowych zapasów ropy naftowej.
Według niego jeżeli do tego wszystkiego dołożyć czynniki geopolityczne - zamieszanie na Bliskim Wschodzie, wypowiedzenie przez prezydenta USA międzynarodowego porozumienia nuklearnego z Iranem i przywrócenie sankcji na irańską ropę, ogromne problemy Wenezueli, których odzwierciedleniem jest bardzo duży spadek produkcji ropy na tamtym rynku i bierną postawę OPEC, to niestety mamy poziom cen, który obecnie obserwujemy na stacjach.
Analityk zaznaczył, że obecnie mijający tydzień przyniósł wyhamowanie podwyżek cen na rynku hurtowym, natomiast nie zostały one do końca przełożone na rynek detaliczny.
- I teraz o ile wzrosty ceny ropy Brent wyhamowały, sytuacja się stabilizuje, tak trudno oczekiwać w krótkim okresie większego spadku cen. Poziom cen powinien być zbliżony - dodał.
- Jednak – jak podkreślił - jeżeli chodzi o prognozy i perspektywy, to niestety informacje są raczej negatywne. Większość największych banków inwestycyjnych nie wyklucza ryzyka dalszego wzrostu cen ropy naftowej – dodał Zywert.
Według niego, w tej chwili przy cenach ropy Brent w granicach 80 dol. za baryłkę, średni poziom cen benzyny i diesla na naszych stacjach powinien kształtować się na poziomie 5,15-5,20 zł za litr.
- Natomiast jeżeli rzeczywiście spełni się ten negatywny scenariusz i ceny ropy Brent w okresie wakacyjnym wzrosną do poziomu 90 dol. za baryłkę, czyli o ok. 12 proc., i nie będziemy w tym samym okresie obserwowali większego umocnienia złotówki, to niestety przyjdzie nam za olej napędowy i benzynę płacić ok. 30-40 groszy na litrze więcej – ocenił analityk BM Reflex.