Wyjazd na wyścig F1 to sposób na spędzenie ciekawego – krótszego lub dłuższego urlopu. Więcej czasu i – siłą rzeczy – pieniędzy warto zarezerwować szczególnie w przypadku dalszych wypraw, które warto połączyć z dłuższym zwiedzaniem. Inaugurację sezonu w australijskim Melbourne mamy już za sobą, ale czekają nas jeszcze przecież chociażby Grand Prix Chin, Singapuru, Japonii, Stanów Zjednoczonych, Meksyku, Kanady czy Brazylii. Polaków można spotkać na wszystkich torach w stawce, bo czego się nie robi dla Roberta Kubicy? Choć oczywiście w najbardziej odległych miejscach startów rodaków jest zdecydowanie mniej. Zwykle zjawia się jednak sporo przedstawicieli Polonii.

Węgry, Niemcy, Austria

Ci, którzy F1 znają od podszewki, ale też ci, którzy dopiero poznają jej uroki, najbardziej tłumnie zjawią się na europejskich torach. Wiadomo: bliżej, szybciej i taniej. Najwięcej naszych rodaków jak zawsze zjawi się na istniejącym od 1986 r. węgierskim Hungaroringu, gdzie tegoroczny wyścig odbędzie się w pierwszy weekend sierpnia. Pora roku sprzyja wyjazdom, w dodatku na Węgry łatwo jest się dostać samochodem czy pociągiem, a wyprawa jest relatywnie najtańsza, jeśli weźmiemy pod uwagę ceny biletów na samo wydarzenie i koszty pobytu. Noclegi w Budapeszcie da się znaleźć za rozsądne pieniądze, dojazd na tor nie jest najgorszy, a jeśli ktoś jedzie autem, może skorzystać z kempingu tuż obok toru.

Z racji bliskości warto wziąć pod uwagę GP Austrii i GP Niemiec. Zwłaszcza że to również wyścigi wakacyjne. 28–30 czerwca to weekend austriacki, a więc domowy wyścig zespołu Red Bull, z kolei w dniach 26–28 lipca zawody F1 będą gościć w Niemczech, a więc mateczniku mistrzowskiego zespołu Mercedesa z Lewisem Hamiltonem na czele.

Pierwsza Grand Prix w Austrii odbyła się na Red Bull Ringu w 1970 r., a autorem najszybszego okrążenia (1,06.957 min) został w 2018 r. Fin Kimi Räikkönen. Niemiecki Hockenheim debiutował w kalendarzu F1 również w 1970 r. i co ciekawe, tam autorem najszybszego kółka jest również Räikkönen, ale 1,13.780 min wykręcił w 2004 r. Na tym torze podczas wyścigu GP2 w 1968 r. życie stracił Jim Clark, a jego pomnik można oglądać w pobliskim lesie. Z kolei z toru Red Bulla można pojechać do Grazu i np. muzeum Arnolda Schwarzeneggera.

Jeśli komuś nie pasują akurat te tory, warto zastanowić się nad belgijskim Spa czy włoską Monzą. Pierwszy z wyścigów na legendarnym Circuit de Spa – Francorchamps w tym roku został zaplanowany na weekend 30 sierpnia – 1 września. To wyjątkowo długi tor – jedno kółko ma aż 7 km, więc i rekordy okrążenia mamy tu inne (1,46.286 min to najlepszy wynik Valteriego Bottasa z roku 2018). Kierowcy ścigają się tam od początku F1, czyli 1950 r., sam obiekt powstał jednak niemal sto lat temu, bo w 1921 r. (przebudowany do dzisiejszego kształtu w 1979 r.). Ten tor kochali i kochają najlepsi kierowcy, a naprawdę nie każdy jest sobie w stanie z nim dobrze radzić. Fani też go kochają – wyścig na żywo w 2017 r. obejrzało tam aż 265 tys. kibiców.

Klasyka gatunku, czyli tor obecny w F1 od zawsze, to również Monza, gdzie pierwszy wyścig F1 także odbył się w 1950 r. Jak bardzo wymagający jest to tor, świadczy chociażby to, że rekord okrążenia wciąż należy do nieobecnego już w stawce Rubensa Baricello – w 2004 r. przejechał go w 1,21.046 min. Mimo że siedziba Scuderii Ferrari znajduje się w Maranello, to wejście na Monzę jest jak wejście do jaskini lwa. Tłumy kibiców śpiewających chórem włoski hymn przed rozpoczęciem wyścigu i wielka flaga w czerwonych barwach Ferrari na trybunach naprawdę robią wrażenie.

Nie tylko wyścigi

Wybierając się na którykolwiek wyścig, trzeba sobie zarezerwować czas na pobyt na torze zwykle od czwartku do niedzieli. Na większości imprez w czwartek odbywa się tzw. pit lane walk, czyli spacer po alei serwisowej, podczas którego można z bliska przyjrzeć się bolidom, pracy mechaników (choć ta skutecznie jest skrywana przed wścibskimi spojrzeniami) no i oczywiście spotkać ulubionych kierowców. Pit lane walk to jednak specyficzne doświadczenie i trzeba się nastawić najpierw na długie czekanie w kolejce (bardzo często, gdy jest on po południu, to od samego rana, jak np. na włoskiej Monza), a potem na tłok i częstokroć rozpychanie się łokciami. Czasem jednak otwartego pit lane walk po prostu nie ma, jak np. w Chinach, gdzie w ubiegłym roku był on tylko dla osób, które wzięły udział w lokalnym konkursie, tudzież dla posiadających bilety na spacer kupione u „konika” za równowartość nawet 1 tys. zł (podobno było warto, bo do publiczności wyszli wszyscy kierowcy).

Czwartek to jednak również okazja do w miarę spokojnego zapoznania się z obiektem – znalezienia spokojnie swojej trybuny, miejsc z jedzeniem czy toalet, co nie zawsze jest zadaniem prostym. Warto również zaopatrzyć się wówczas, jeśli jest to już możliwe w czwartek) w tradycyjny, papierowy program zawodów. Przyda się do zbierania autografów, ale i pozwoli na przypomnienie sobie godzin nie tylko wydarzeń związanych z F1, ale i towarzyszących – np. wyścigów GP2, innych serii, jak Porsche Supercup, albo koncertów czy sesji autografowych, bo i takie są organizowane na niektórych imprezach (tak było m.in. w Azerbejdżanie). Są też koncerty, choć nie na wszystkich zawodach, zwykle dla posiadaczy weekendowego biletu. W ostatnich latach w zależności od miejsca trafić można było np. na Enrique Iglesiasa, Guns N’ Roses czy Pharella Williamsa. Często też przed wejściem na trybuny organizatorzy szykują atrakcje w postaci np. możliwości zmiany opon w bolidzie drużynowo, jak podczas pit stopu (osiągnięcie wyniku 2–3 sekundowego jak podczas wyścigu jest jednak nieosiągalne).

W piątek czasu na rekonesans jest mniej, bo tego dnia odbywają się dwie półtoragodzinne sesje treningowe. W sobotę tylko jednogodzinna, a potem trzyetapowe kwalifikacje. No a niedziela, wiadomo, od początku do końca ma być ukoronowaniem weekendu.

Bez względu na to, jaki tor wybieramy, warto poczytać regulaminy, bo nie wszystkie są identyczne. Na niektóre tory nie wejdziemy z własnym jedzeniem i piciem, na inne z zamkniętym piciem tak, na jeszcze innych nie ma to znaczenia. Warto pamiętać, że duże flagi czy parasole też mogą się okazać problemem podczas kontroli bezpieczeństwa przed wejściem.

Jedno jest pewne. W niedzielę, gdy zgaśnie pięć czerwonych świateł na starcie, ze swoich pól ruszy 20 bolidów. Ryk ich silników nie jest już taki jak dawniej, ale mimo wszystko, jeśli nadarzy się okazja, to warto takie widowisko obejrzeć na żywo.

Media

Treści promowane na dziennik.pl dzięki PKN Orlen