Stowarzyszenie ACEA, zrzeszające największych producentów samochodów obecnych na europejskim rynku, poważnie zaniepokoiło się planami Komisji Europejskiej dotyczącymi elektryfikacji. Kilka tygodni temu zaproponowała ona, aby producenci samochodów już do 2030 r. zredukowali emisje dwutlenku węgla w swoich samochodach o 55 proc. w stosunku do roku 2021. To oznaczałoby konieczność zejścia ze średnią do zaledwie 42 g/km CO2. Co jednak jeszcze gorsze, Bruksela planuje całkowicie wycofać samochody spalinowe z rynku już w 2035 roku. Czyli o conajmniej 10 lat wcześniej, niż zakładano jeszcze rok temu.
Zdaniem ACEA może się to fatalnie skończyć i to dla wszystkich – zarówno samych koncernów, jak i kierowców, a przede wszystkim dla gospodarek. Powód? Europejska infrastruktura do ładowania elektryków jest bardzo słaba. Z raportu przedstawionego przez Stowarzyszenie wynika, że aż 10 unijnych krajów nie ma nawet jednej ładowarki na każde 100 km głównych dróg. Jednocześnie w tych 10 krajach udział elektryków w całkowitej sprzedaży nowych samochodów jest poniżej 3 proc. (z wyjątkiem Węgier). Kolejnych 18 państw członkowskich UE ma mniej niż pięć punktów ładowania na każde 100 km drogi, a tylko cztery kraje mają więcej niż 10 ładowarek.
Oczywiście jest w Europie kilka krajów, w których infrastruktura do ładowania ma imponujące rozmiary. Na przykład w Niderlandach na każdych 100 km głównych dróg przypada 47,5 ładowarki. W Luksemburgu jest ich 35, a w Niemczech – prawie 20. To jednak wyjątki potwierdzające regułę, że generalnie jest po prostu fatalnie. – Obywatele Grecji, Litwy, Polski czy Rumunii muszą przejechać od 200 km do nawet 500 km, aby znaleźć ładowarkę. Nie łudźmy się, że w takich warunkach samochody elektryczne staną się popularne i zastąpią spalinowe – mówi wprost Eric-Mark Huitema, dyrektor generalny ACEA. Zdaniem samej Komisji Europejskiej, żeby wszystkie samochody spalinowe docelowo zastąpić elektrykami, na każdych 100 km dróg musiałoby stanąć… 250 ładowarek! A w całym kraju powinno ich być 270 tys., podczas gdy obecnie mamy ich zaledwie 3 tys.
Wszystko to sprawia, że póki co znacznie rozsądniejszym wyborem wydaje się zakup klasycznej hybrydy albo hybrydy plug-in. I zdaje się, że Polacy doskonale to wiedzą, bo w sierpniu tego roku nad Wisłą zarejestrowano ponad 5,4 tys. nowych hybryd (HEV + PHEV), podczas gdy elektryków tylko 519. Co ciekawe, hybryd było więcej niż… diesli!
Hybrydy mają tę przewagę nad elektrykami, że w ogóle nie trzeba ich ładować, a mimo to po mieście przez 60 do 80 proc. czasu jeżdżą głównie na elektryce. Plug-in’y z kolei mają znacznie mniejsze baterie niż elektryki , dzięki czemu można je bezproblemowo ładować ze zwykłych gniazdek domowych 230V. Przykładowo, naładowanie w takich warunkach do pełna baterii w Toyocie RAV4 plug-in albo w Lexusie NX 450+ zajmuje około 10 godzin. Koszt to około 5-6 zł, a samochód może przejechać wyłącznie na silniku elektrycznym nawet 70-80 km. A jak prąd się wyczerpie, jedziemy jak zwykłą hybrydą, nie martwiąc się o to, czy uda nam się dojechać do którejś z nielicznych ładowarek. I czy akurat nie będzie zajęta. Albo nieczynna. Albo tak wolna, że stracimy przy niej kilka godzin.