Chodzi o „samochody ciężarowo-osobowe ogólnego przeznaczenia”, czyli niejako wóz pierwszej potrzeby. Terenówki mają być dostosowane do potrzeb wojskowych, m.in. pomalowane lakierem półmatowym bądź matowym czy z odpowiednimi wejściami do urządzeń łączności. Ale nie będą opancerzone. W ubiegłym tygodniu 2 Regionalna Baza Logistyczna poinformowała, że na dostawę 485 sztuk pojazdów (opcjonalnie dodatkowych 150) wpłynęły trzy oferty. Na zamówienie tej pierwszej liczby aut zamawiający przeznaczył 121,3 mln zł brutto. Oferty były jednak składane na całe zamówienie – 635 sztuk. Przeliczając je proporcjonalnie do liczby 485, wychodzi na to, że kryterium cenowe spełnia konsorcjum ze spółką Auto Podlasie jako liderem. O 400 tys. zł limit przekroczyła spółka Demarko, o 10 mln zł mający korzenie w Czechach Glomex.
Z naszych informacji wynika, że dwaj pierwsi oferenci zaoferowali nissany navara z silnikiem o mocy 190 koni mechanicznych. – Jeśli jest oferta, która spełnia wszystkie kryteria, to powinna ona zostać przez zamawiającego wybrana. Tutaj nie ma miejsca na współczynnik litości czy uznania osobistego – komentuje gen. Adam Duda, były szef Inspektoratu Uzbrojenia odpowiedzialnego za największe przetargi zbrojeniowe.
Zbyt wielu gestorów
Jeśli faktycznie dojdzie do podpisania tej umowy, to będzie to zakończenie długiej epopei – przykładu dysfunkcyjności systemu zakupu sprzętu dla Wojska Polskiego.
Pierwsze postępowanie na pojazd, który nazwano mustang, rozpisano jeszcze za kadencji gen. Dudy w Inspektoracie Uzbrojenia, w lipcu 2015 r. Później były dwa kolejne, które również nie zakończyły się podpisaniem umowy. Dlaczego armia nie jest w stanie od prawie pięciu lat przeprowadzić stosunkowo prostego zakupu?
– Pierwsze postępowanie nie udało się z tego powodu, że w tym samym czasie próbowano kupić również wersje opancerzone – tłumaczy gen. Duda. – I to mimo naszego jasnego sygnalizowania decydentom, że to będzie niewykonalne – dodaje były wojskowy.
Opancerzone pojazdy miała w nieoficjalnych założeniach ówczesnego kierownictwa resortu obrony produkować któraś ze spółek Polskiej Grupy Zbrojeniowej. Jednak żadna nie była w stanie tego zrobić w konkurencyjnej cenie. Proponowana oferta prawie 10-krotnie przekroczyła limit cenowy przewidziany przez zamawiającego.
– Na spotkaniu oferentów z przedstawicielem ministerstwa padło pytanie, czemu propozycja jest taka droga. Na to jeden z prezesów od ręki obniżył ją o kilkaset tysięcy złotych. To się po prostu nie mieściło w głowie – opowiadał jeden z uczestników spotkania dotyczącego tamtego zakupu.
Kolejnym błędem było przeświadczenie wojskowych decydentów, że auto powinno przewozić więcej niż pięciu żołnierzy. To bardzo skutecznie ograniczyło konkurencję, podwyższyło koszty i jednocześnie dało możliwość tworzenia nietypowych pojazdów w wysokich cenach, gdzie można łatwo ukryć pieniądze na sowite prowizje.
– Problematyczne było również to, co jest charakterystyczne dla wszystkich zakupów dla Wojska Polskiego: zbyt duża liczba decydentów zaangażowanych w proces zakupu – dodaje gen. Duda.
W tym przypadku było ich kilku, ale zdarzają się takie zakupy, gdzie tzw. gestorów, czyli podmiotów wpływających na specyfikację danego sprzętu, jest kilkunastu. Chęć spełnienia wszystkich wymagań prowadzi często do tego, że Wojsko Polskie poszukuje sprzętu, którego na rynku nie ma. I w dającej się przyszłości nie będzie.
Przywiązani do honkerów
Obniżenie wymagań na mustanga spowodowało, że przy czwartym podejściu po raz pierwszy pojawiła się oferta, w której nie został przekroczony limit cenowy. Auta mają być dostarczone do końca października 2022 r.
– Obawiam się teraz tego, że nagle zacznie się szukanie dziury w całym i pretekstu do tego, by umowy jednak nie podpisać – opowiada osoba, która jest blisko postępowania. Być może jest to związane także z tym, że wśród mundurowych pojawiły się pomysły by… remontować honkery. – To miałoby kosztować 150 tys. zł od sztuki, więc prawie tyle, co nowe auto – opowiada nam inny rozmówca znający temat.