Z danych instytutu Samar wynika, że w ubiegłym roku na polskie drogi wyjechało 428 377 nowych samochodów osobowych, czyli o 127 tys. mniej niż w roku 2019. Dla całej branży to duży cios, spowodowany oczywiście głownie epidemią koronawirusa. Ale cios ten jednych poszkodował bardziej, niektórych wręcz znokautował, ale są i tacy, którym udało się jakimś cudem zrobić unik. I wygrać tę walkę.

Reklama

Najbardziej poszkodowanym jest chyba Opel, który zaliczył zjazd w dół o ponad 55 proc. Kiepsko poszło też Fordowi i Volkswagenowi, które zakończył rok – odpowiednio – 36,7 oraz 30,9 proc. na minusie. Generalnie większość marek została poobijana. Ale na przykład Toyota straciła zaledwie 2,3 proc. klientów i dzięki temu awansowała na pierwsze miejsce w rankingu sprzedaży, wyprzedzając Skodę o solidne 5 tys. aut.

Mercedes klasy E / Materiały prasowe

Natomiast z tarczą zakończył zeszły rok cały segment premium. Zarejestrowano 75 290 aut zaliczanych do luksusowych, a to oznacza spadek o raptem 4,6 proc. Co więcej, niektórym markom udało się poprawić wyniki! Na plusie są między inni Alpine, Bentley, czy Lamborghini. To jednak niszowe marki, które łącznie przez cały rok łącznie sprzedały raptem 130 samochodów. Poza tym klientów, którzy kupują samochody pokroju Lamborghini czy Bentleya, kryzysy raczej nie dotykają.

Reklama

Liderem segmentu pozostał Mercedes, który niemniej stracił 6,7 proc. klientów w porównaniu z ubiegłym rokiem. Oberwało też BMW, którego sprzedaż spadła o 11,6 proc. Znacznie lepiej poszło Volvo, w przypadku którego spadek to tylko 0,45 proc. Natomiast prawdziwymi wygranymi zdają się być Audi oraz Lexus.

Audi A6 / Materiały prasowe

W 2020 r. nad Wisłą zarejestrowano o 13,2 proc. więcej samochodów marki Audi niż rok wcześniej. Trzeba jednak pamiętać, że marce kiepsko szło w 2019 r. – wówczas cały rynek rósł, a ona straciła ponad 13 proc. Mamy więc do czynienia z czymś w rodzaju korekty. Niemcy odbudowali swoją pozycję głównie dzięki nowym modelom oraz sprytnej formule finansowania zakupu aut. Chociaż "zakupu" to akurat złe słowo, bo chodzi de facto o najem długoterminowy – za stosunkowo niedużą ratę klient może jeździć samochodem, a po upływie określonego czasu oddaje je dealerowi. Najwyraźniej przyniosło to efekty.

Volvo S90 / Materiały prasowe

Drugim "wygranym" jest Lexus. W całym ubiegłym roku na polskie drogi wyjechało 4450 nowych aut luksusowej japońskiej marki. To oznacza wzrost o imponujące 12,6 proc. Lexusowi sprzyjała przede wszystkim teoria, która głosi, że w kryzysie należy kupować rzeczy trwalsze, które mniej tracą na wartości. A to właśnie ta marka słynie z tego, że jej samochody najlepiej trzymają wartość i są bezawaryjne. Nie bez znaczenia jest także to, że nieco mniej „kłują” w oczy niż konkurencja, a dodatkowo ich napędy w przeważającej mierze są hybrydowe – a epidemia koronawirusa tylko pogłębiła dyskusje o naszym zdrowiu, ekologii, konieczności zadbania o środowisko. Dodatkowo, w trzecim kwartale roku Lexus nie tylko obniżył znacząco ceny niektórych swoich modeli (np. CT 200h można było kupić za śmieszne 89 900 zł), ale też wprowadził atrakcyjne finansowanie – hybrydowy crossover UX 250h wymaga wyłożenia tylko 1107 zł netto. Mówiąc krótko, Japończycy wykorzystali niepewną sytuację na rynku do tego, by przyciągnąć do siebie klientów, którzy mają pragmatyczne podejście do motoryzacji. Chcą jeździć luksusowo i komfortowo, ale też ekonomicznie. I po prostu nie tracić przy tym niepotrzebnie pieniędzy.

Tę teorię zdaje się potwierdzać przykład Jaguara i Land Rovera. Marki te nigdy nie były uważane za „dobrą lokatę kapitału”. Dość szybko tracą na wartości, brakuje im ekologicznych napędów, nigdy też nikt nie powiedział o nich, że są bezawaryjne. Efekt? Jaguar w ubiegłym roku o 44 proc. mniej aut, a Land Rover o 36 proc.

BMW serii 5 / Materiały prasowe