Odpalasz specjalną aplikację w telefonie, która pomaga w kilka sekund zlokalizować wolny samochód znajdujący się najbliżej ciebie. Otwierasz go za pomocą smartfona (skanując specjalny kod umieszczony na drzwiach). Ze schowka wyciągasz kluczyk i odpalasz silnik. Jedziesz w dowolne miejsce w mieście. Parkujesz. Wrzucasz kluczyk do schowka. Zatrzaskujesz za sobą drzwi. I to już wszystko. Koniec. No, może poza tym, że z twojego konta znika parę groszy. Ile dokładnie? Jeżeli przejechałeś pięć kilometrów, to będzie to 8–10 zł.
Tak w skrócie działa carsharing, czyli odpowiednik warszawskiego rowerowego Veturilo – usługa pozwalająca jeździć samochodem bez konieczności jego posiadania. Nie płaci się za benzynę, ubezpieczenie, serwis, myjnię, a bardzo często także za postój w strefach płatnego parkowania. Wszystko jest w cenie wynajmu, która składa się z dwóch części – opłaty za minutę jazdy i każdy pokonany kilometr. Nie ma za to stawek za przystąpienie do programu czy trzaśnięcie drzwiami jak w taksówce. Na Zachodzie taka forma współużytkowania aut zaczęła się rozwijać już dekadę temu. Na polskim rynku wykiełkowała dopiero teraz. Za to od razu w trzech miejscach jednocześnie. Praktycznie w jednej chwili wyrosły: TrafiCar, 4mobility oraz SwopCar. I choć celują w różnych klientów i działają na inną skalę, to zgodnie podkreślają: auta na minuty to przyszłość. Tak miast, jak i motoryzacji.
Jeśli wierzyć globalnym statystykom, to sukces carsharing faktycznie ma zapewniony. Belgijska organizacja ACEA monitorująca rynek motoryzacyjny wylicza: w 2006 r. usługa miała 300 tys. użytkowników, dzisiaj jest ich już około ośmiu milionów. Dekadę temu flota aut do wynajęcia liczyła 10 tys. pojazdów, teraz to 140 tys. Wzorcowym przykładem dla wszystkich są Niemcy, gdzie idea współużytkowania samochodów się zrodziła. Tam usługę oferuje 13 firm dysponujących łącznie 20 tys. pojazdów. Regularnie korzysta z nich pół miliona ludzi z 350 miast i gmin. Czy równie imponująco będzie to kiedyś wyglądało u nas? – Choć wystartowaliśmy dopiero dwa tygodnie temu, to w systemie już zarejestrowało się prawie dwa tysiące osób. Do wtorku zrealizowaliśmy dwa tysiące wynajmów, przy czym pierwszego dnia było ich zaledwie 19, a wczoraj już 200 – chwali się Hubert Laszczyk, prezes TrafiCara. To faktycznie niezłe rezultaty, biorąc pod uwagę to, że spółka należąca do grupy PGD na początku października wypuściła na ulice Krakowa „tylko” sto opli corsa. Ich użytkownicy nie płacą nawet za pozostawienie auta w płatnej strefie parkowania. Cały koszt, jaki ponoszą, to 50 gr za minutę jazdy plus 80 gr za każdy kilometr.
Reklama
TrafiCar na krótkim dystansie rozpędził się tak bardzo, że już planuje wjechać do kolejnych miast: Wrocławia i Warszawy. W stolicy zagościć może już na przełomie pierwszego i drugiego kwartału przyszłego roku. Prawdopodobnie weźmie też udział w zapowiadanym przez stołeczny ratusz przetargu na stworzenie publicznego systemu carsharingowego. Nie zmienia to faktu, że na warszawskim rynku nie będzie miał tak łatwo jak w Krakowie. Bo w stolicy zdążyło się już rozgościć 4Mobility. Firma działa od miesiąca, do końca tego roku będzie dysponowała 50 samochodami. Tyle że na razie nie można ich odebrać i oddać w dowolnym punkcie miasta, jak ma to miejsce w przypadku TrafiCara. Na razie i odbiór, i zwrot możliwe są wyłącznie w pięciu centrach biznesowych w stolicy. – Do końca roku rozszerzymy sieć do 30 lokalizacji i będzie można oddać auto w innym punkcie, niż się odebrało – zapowiada Paweł Błaszczak, prezes 4Mobility. Nie ukrywa, że usługa skierowana jest głównie do biznesu. Nie tylko dużych korporacji, ale także tych małych, a nawet do osób prowadzących działalność gospodarczą. – Opłaca się każdemu, kto rocznie przejeżdża mniej niż 10 tys. kilometrów – twierdzi. Klient płaci 28 gr za minutę używania auta i 60 gr za każdy przejechany kilometr (do wyboru są mini i bmw). To wszystko. Nie ma innych opłat ani kaucji. Czy pomysł chwyci? – Działamy dopiero od miesiąca. Projekt znajduje się we wstępnej fazie, nie nagłaśnialiśmy go, nie reklamowaliśmy się. A mimo to każde nasze auto jest zajęte średnio przez 2,5 godz. dziennie. Myślę, że to dobry rezultat – komentuje Błaszczak. I spodziewa się tak szybkiego rozwoju carsharingu, że już planuje powiększenie swojej floty – do końca przyszłego roku ma liczyć 200 samochodów.
Pełni optymizmu są również światowi eksperci badający rynek. ACEA szacuje, że w 2030 r. jedno na dziesięć aut jeżdżących po dużych miastach będzie współdzielone. Tyle że to jedno auto carsharingowe zastąpi aż 19 samochodów prywatnych! Spodziewany efekt: korki w metropoliach zauważalnie się zmniejszą, a jakość powietrza – poprawi. Szczególnie że w zasadzie wszystkie wynajmowane na minuty auta będą miały napędy elektryczne. O tym, że nie jest to bujanie w obłokach, lecz bliska rzeczywistość, już teraz przekonuje firma LeasePlan, która uruchomiła na polskim rynku usługę SwopCar i w jej ramach oferuje m.in. wynajem elektrycznych bmw i3. Dwoma egzemplarzami auta swobodnie mogą wymieniać się najemcy jednego z warszawskich biurowców.
Eksperci nie mają wątpliwości, że teraz konkurencja na rynku carsharingu będzie już tylko rosła. – Można się spodziewać, że także w Polsce usługę zaczną niebawem oferować bezpośrednio koncerny samochodowe. Tak to wygląda już np. w Niemczech – komentuje prof. Scott Le Vine, specjalista od transportu z londyńskiego Imperial College. Otwartym pytanie pozostaje więc tylko jedno: czy kierowcom to się naprawdę opłaci? Na nie każdy będzie musiał odpowiedzieć sobie sam.