Grzechem pierworodnym tej ustawy jest to, że w ogóle powstała. I nie dlatego, że nie należy oczyścić naszych ulic z pijanych kierowców. Jednak u nas walka z jakimś niekorzystnym zjawiskiem często rozpoczyna się (kończy zresztą też) na zmianie prawa. A zresztą, by walczyć z jakimkolwiek niekorzystnym zjawiskiem, najpierw trzeba je zbadać. W przypadku ustawy o pijanych kierowcach, zachowując minimum przyzwoitości, należało sprawdzić, czy faktycznie liczba pijanych kierowców oraz powodowanych przez nich wypadków rośnie. Jeśli tak, to dowiedzieć się, dlaczego tak się dzieje. A na koniec zastanowić się nad tym, czy i jakie kroki podjąć, by tę niekorzystną tendencję odwrócić. Niestety – tu punktem wyjścia dla podjęcia kroków legislacyjnych nie były wyniki badań i analiz, lecz konferencja premiera zorganizowana w tydzień po tragicznym wypadku w Kamieniu Pomorskim.
To był makabryczny wypadek – pijany i naćpany kierowca wjechał 1 stycznia 2014 r. w grupę pieszych. Sześć osób zginęło (w tym dziecko), dwoje kolejnych dzieci zostało rannych (CZYTAJ WIĘCEJ NA TEN TEMAT >>>). Jak zwykle w takich sytuacjach podniosło się larum, że pijani drogowi bandyci są bezkarni, a prawo wobec nich bezsilne. Na reakcję polityków nie trzeba było długo czekać. Na rzeczonej konferencji ówczesny premier Donald Tusk pod rękę z ówczesnym ministrem sprawiedliwości Markiem Biernackim zapowiedzieli podwyższenie okresu, na który będzie można zabrać prawo jazdy, obowiązkowe nawiązki czy alkomat na wyposażeniu każdego samochodu. Do tego jazda bez prawa jazdy miała być przestępstwem.
To wszystko wymyślono na gorąco
Chwilę później emocje opadły, był czas, by ochłonąć, jednak machina ruszyła. Na dodatek głupio było władzom przyznać się do tego, że pijanych kierowców na drogach jest z roku na rok coraz mniej. Społeczeństwo oczekiwało reakcji, więc jeśli fakty nie pokrywają się z rzeczywistością, tym gorzej dla faktów. Dlatego w uzasadnieniu do projektu ustawy, która powstała w resorcie sprawiedliwości, napisano, że liczba kierowców prowadzących w stanie nietrzeźwości „utrzymuje się na wysokim poziomie”, pomimo „licznych działań zarówno o charakterze prawnym, jak i pozaprawnym”. A przecież jest to wewnętrznie sprzeczne. Bo skoro ministerstwo twierdzi, że pijanych kierowców jest dużo pomimo zmian prawa, to po co proponuje zmiany prawa, jeśli one nie skutkują?
Ale mniejsza nawet o tę sprzeczność. Bo w uzasadnieniu resort przyznaje, że wystąpił „nieznaczny spadek nietrzeźwych kierowców w ostatnich latach, szczególnie w kontekście znacznie intensywniejszych wysiłków policji w zakresie kontroli trzeźwości kierowców”. A więc okazuje się, że to kontrole drogowe, a nie zmiany prawa przynoszą efekty. Uważny czytelnik w tym miejscu na pewno spostrzeże, że w uzasadnieniu jest mowa o „nieznacznym spadku nietrzeźwych”. Ale to wyrażenie niepodparte żadnymi statystykami. Dlaczego? Bo nie pasuje do tezy.
Pomiędzy 2005 r. a 2013 r. liczba skazanych za prowadzenie pojazdu w stanie nietrzeźwości spadła o 30 proc. Z kolei jeśli chodzi o spowodowane przez nich wypadki, to w 2013 r. w stosunku do 2012 r. nastąpił 7-proc. spadek. (w 2012 r. w stosunku do 2011 r. spadek wyniósł 11,3 proc.). Czy w takiej sytuacji można mówić o nieznacznym spadku zjawiska? Zdaniem komisji kodyfikacyjnej prawa karnego, działającej zresztą przy ministrze sprawiedliwości – nie. „Osiągnięcie takiego wyniku w przeciągu ostatnich dwóch lat świadczy o bardzo dobrej efektywności stosowanych kompleksowo środków ograniczenia zjawiska kierowania pojazdami mechanicznymi w stanie nietrzeźwości” – czytamy w opinii do projektu ustawy.
To nie koniec manipulowania danymi przez resort. Ministerstwo wskazywało, że coraz więcej kierowców skazanych za jazdę na podwójnym gazie robi to ponownie. Czyn ten stanowi przestępstwo z art. 178a par. 4 k.k. Na dowód przedstawiono statystyki, z których wynika, że w 2011 r. skazanych z tego paragrafu było 10 039 osób, a rok później już 12 527. Kłopot w tym, że dwa plus dwa nie zawsze równa się cztery. Po pierwsze – przepis ten wszedł w życie 1 lipca 2010 r., a jeszcze w 2011 r. były w sądach rozpatrywane sprawy sprzed jego wejścia w życie. To powodowało, że do takich przypadków nie można było zastosować art. 178a par. 4 k.k., bo był to przepis surowszy. Więc porównywanie 2011 r. z 2012 r. nie jest miarodajne. Po drugie – przemilczano, że w 2013 r. liczba skazań za recydywę spadła. I po trzecie – skazani z art. 178a par. 4 k.k. to nie tylko ci, którzy ponownie jechali po pijaku, ale także ci, którzy jechali po pijaku, a mieli wcześniej z jakiegoś powodu orzeczony zakaz prowadzenia pojazdów.
Wygląda na to, że problem pijanych kierowców na drogach nie jest aż tak poważny, by zmieniać prawo. Oczywiście nie znaczy to, że problemu nie ma i jest wspaniale, bo nie jest. Jednak za każdym razem, gdy tworzy się przepisy zaostrzające odpowiedzialność karną, trzeba wykazać, że jest to niezbędne. Nie może to być wynik emocjonalnej decyzji powziętej na skutek jednostkowego wydarzenia i wynikającej z tego presji opinii publicznej. To wynika z konstytucji. Dlatego komisja kodyfikacyjna
określiła projekt ustawy o pijanych kierowcach mianem „populizmu penalnego”.
Takiemu populizmowi, który jest sprzeczny z podstawowymi zasadami państwa prawnego, nie uległy chociażby władze Norwegii. Choć Anders Breivik w lipcu 2011 r. zabił na wyspie Utoya 69 osób, prawa nie zmieniono. Bo prawo ma stanowić stabilny, spójny i logiczny system. Owszem, można się zżymać, że ów system powoduje, że wielokrotny morderca odsiaduje wyrok 21 lat więzienia w warunkach z naszego punktu widzenia sanatoryjnych. I jeszcze narzeka na widok z okna. Jednocześnie jednak w Polsce też wszyscy chcieliby spójnego, stabilnego i logicznego systemu prawa, co nie przeszkadza nam gardłować o jego zmianie za każdym razem, gdy stanie się coś złego.
Wróćmy jednak do ustawy o pijanych kierowcach i tego, co się w niej znalazło. Przede wszystkim jeżdżący na podwójnym gazie na dłużej stracą prawo jazdy. Do tej pory sąd mógł odebrać uprawnienia na okres od roku do 10 lat, teraz – od 3 do 15 lat. Podwyższenie dolnego progu jest niepotrzebnym wiązaniem rąk sądom. Orzekający muszą mieć luz decyzyjny choćby po to, by wobec osoby, która nieznacznie przekroczyła 0,5 promila alkoholu (poniżej tej wartości czyn jest tylko wykroczeniem) można było zastosować łagodniejsze środki karne, niż wobec kogoś, kto miał promil czy więcej. Zwłaszcza że odebranie prawa jazdy nie jest sankcją, która uderza tylko w sprawcę, lecz także w jego rodzinę. I nie chodzi o to, że bez prawa jazdy tatuś nie zawiezie dzieci w lipcu na wakacje do Władysławowa, a o to, że bez prawa jazdy tatuś może stracić pracę.
Poza tym zabranie prawa jazdy działa wtedy, gdy jest respektowane. A rząd doskonale zdaje sobie sprawę z tego, że polskie drogi są pełne tych, którzy jeżdżą bez uprawnień. Postanowił więc to ukrócić, ale znowu trafił kulą w płot.
Premier Tusk zapowiedział, że prowadzenie bez uprawnień niezależnie od tego, czy ktoś miał prawo jazdy, czy nie, będzie przestępstwem. Gdyby rządzący w tym postanowieniu wytrwali, nie byłoby najgorzej. Bo byłaby jakaś spójność i logika. Ale w ministerstwie postanowili sprawę skomplikować i utworzyć nowe przestępstwo polegające na – uwaga, trzeba się skoncentrować – prowadzeniu pojazdu bez zastosowania się do decyzji właściwego organu o cofnięciu uprawnienia do kierowania pojazdami. Grozi za to do dwóch lat więzienia. O co chodzi?
Do tej pory jazda bez uprawnień stanowiła wykroczenie. Niezależnie od tego, czy ktoś nigdy nie miał prawa jazdy, czy też je stracił, a potem nie przystąpił do egzaminu. Kierowanie bez prawa jazdy było przestępstwem (do trzech lat więzienia), gdy sąd odebrał kierowcy uprawnienia, a ten w okresie zakazu usiadł za kółkiem. Tak wysoka kara nie wynikała z tego, że ta osoba stwarzała zagrożenie na drodze, tylko że czyn ten stanowił złamanie decyzji sądu. Bo po upływie terminu, przez który obowiązywał zakaz prowadzenia pojazdów, jazda bez prawka była już tylko wykroczeniem.
Twórcy tego przepisu mogą próbować uzasadniać, że nowe przestępstwo jest złamaniem „decyzji organu o cofnięciu uprawnień”. Dlaczego więc umieszczono je w rozdziale kodeksu karnego „przestępstwa przeciwko bezpieczeństwu w komunikacji”? Tak można popełnić przestępstwo przeciwko bezpieczeństwu w komunikacji, nie łamiąc żadnego przepisu ruchu drogowego: nie przekraczając prędkości, stosując się do sygnalizacji, znaków, nie tworząc zagrożenia na drodze, tylko wsiadając za kierownicę. Owszem, to przestępstwo abstrakcyjne, podobnie jak jazda w stanie nietrzeźwości, która również nie musi się wiązać ze spowodowaniem rzeczywistego zagrożenia. Jednak w przypadku nietrzeźwego kierowcy potencjalne zagrożenie jest o wiele większe niż w przypadku trzeźwego, któremu kiedyś odebrano prawo jazdy.
Obligatoryjne nawiązki zasądzone od pijanych kierowców również świetnie wyglądają medialnie. Pijany kierowca ma płacić m.in. 5 tys. zł na rzecz Funduszu Pomocy Pokrzywdzonym oraz Pomocy Postpenitencjarnej, a recydywista – najmniej 10 tys. zł. Tylko zasądzenie nawiązki to jedno, jej ściągnięcie to drugie. Jeśli ściągalność grzywien jest niska, to dlaczego nagle miałoby się to poprawić, jak dołożymy jeszcze nawiązkę? – Zaraz okaże się, że pijany kierowca nie ma stałej pracy, by można było mu zająć pensję. Z majątkiem krucho, bo mieszka w mieszkaniu komunalnym, więc zostaje co najwyżej samochód, którego wartość rośnie dwukrotnie po wlaniu do baku benzyny. W dodatku grat stanowi współwłasność jego i żony, więc ściągnięcie jakiejkolwiek nawiązki jest w praktyce niewykonalne – punktuje sędzia Maciej Strączyński ze Stowarzyszenia Sędziów Polskich Iustitia.
Do zaostrzania przepisów przyczyniła się też policja. Komenda Główna już od dawna postulowała zaostrzenie sankcji dla piratów drogowych poprzez zatrzymywanie prawa jazdy za „rażące przekroczenie prędkości” – co miało oznaczać 50 km/h więcej, niż wynosi ograniczenie. Teraz Ministerstwu Spraw Wewnętrznych udało się taki zapis dokleić do ustawy o pijanych kierowcach, choć nieco złagodzono zapędy drogówki i prawo jazdy będzie można stracić za przekroczenie o 50 km/h prędkości w obszarze zabudowanym. Co w tym złego? Po pierwsze – z badań realizowanych na zlecenie Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego wynika, że odsetek kierowców przekraczających w terenie zabudowanym dopuszczalną prędkość o więcej niż 50 km/h jest mniejszy niż 0,5 proc. Po drugie –
nie tylko prędkość czyni pirata.
Warto się zastanowić, dlaczego do tej pory przepisy nie określały tak precyzyjnie tego, kiedy można mówić o rażącym naruszeniu prędkości. Nie dlatego, że mieliśmy do czynienia z luką prawną, lecz dlatego, że nie da się tego arbitralnie określić. Bo z czego ma wynikać, że rażącym przekroczeniem będzie o 50 km/h więcej niż prędkość dopuszczalna, a nie o 40 km/h lub 60 km/h?
Kolejnym, o wiele istotniejszym powodem jest to, że jakkolwiek dziwnie by to zabrzmiało, rażące przekroczenie prędkości nie zależy tylko od prędkości, bo ta jest względna. To samo przekroczenie o 50 km/h w zależności od warunków ma różną wagę. – Siedem włosów na głowie to mało, ale już siedem włosów w zupie to dużo. Tak samo na drodze. W strefie zamieszkania, gdzie obowiązuje ograniczenie do 20 km/h, każde przekroczenie tej wartości jest rażącym przekroczeniem, bo istnieje realne zagrożenie potrącenia pieszego. Co innego natomiast, gdy ktoś jedzie 100 km/h nawet przy ograniczeniu do 50 km/h, ale droga jest prosta, nie ma przejścia dla pieszych czy przejazdów kolejowych. Wówczas będzie to naruszenie przepisów, ale raczej z punktu widzenia formalnego – tłumaczy Wojciech Kotowski, redaktor naczelny miesięcznika „Paragraf Na Drodze” i autor komentarzy do kodeksu drogowego czy kodeksu wykroczeń.
Dlatego eksperci podkreślają, że nie da się w sensowny sposób ustalić wartości przekroczenia limitu. – Bo istota polega na tym, czy ktoś stworzył zagrożenie dla bezpieczeństwa ruchu, czy nie – wtóruje prof. Stefański. Samo przekroczenie prędkości także nie jest jednoznaczne ze stworzeniem realnego zagrożenia dla bezpieczeństwa ruchu. Innymi słowy nie jest ważne tylko to, o ile przekroczy się prędkość, ale i w jakich okolicznościach. Dziś cały kontekst, sytuacja na drodze, okoliczności, w jakich doszło do popełnienia wykroczenia, staną się nieważne. Liczyć się będzie wynik pomiaru radarem. Indywidualizacja sankcji karnej, jedna z podstawowych zasad prawa karnego, została odstawiona na boczny tor.
W jednym zgoda: nowe rozwiązanie jest łatwiejsze do stosowania. Nie trzeba wymagać od policjanta oceny sytuacji czy zastanawiania się. Jest przekroczenie, zabieramy prawo jazdy. Nowy przepis nie pozostawia żadnych wątpliwości. A to, że funkcjonariusze ustawili się z radarem akurat 100 m przed tabliczką oznaczającą koniec terenu zabudowanego, do tego w lesie (bo te trzy domy na krzyż są akurat po drugiej stronie drogi), nie było pasów, szkoły, przejazdu kolejowego, deszczu, nie będzie miało już żadnego znaczenia. Tak samo jak fakt, że 100 m dalej (za tabliczką oznaczającą koniec terenu zabudowanego) oznaczałoby już wtedy tylko nieznaczne przekroczenie przepisów. Tak więc ofiarą przepisów wymierzonych w piratów drogowych bardzo łatwo może się stać każdy kierowca, dlatego że wiele miejsc jest formalnie oznaczonych jako teren zabudowany, choć nie powinno. Oczywiście niewłaściwe oznakowanie dróg nie jest problemem policji. Nie jest też żadnym usprawiedliwieniem dla kierowców. Choćby wartość ograniczenia prędkości w danym miejscu była najbardziej absurdalna, to ich psim obowiązkiem jest stosowanie się do znaków. Może zatem należałoby zadbać najpierw o racjonalne oznakowanie? A może za dużo wymagam?
– Walczmy o to, aby ograniczenia były sensowne, a nie z regulacjami, które choć są rygorystyczne, mogą okazać się skuteczne – odpowiada Mariusz Wasiak z Komendy Głównej Policji, który przypomina, że w wielu krajach funkcjonują analogiczne przepisy (m.in. w Czechach, Estonii, na Litwie, w Grecji, Belgii, Danii, Portugali, Holandii, we Francji, na Słowenii, w Rumunii czy Szwajcarii). – Ba, czasem te przepisy są surowsze, bo policja może zatrzymać prawo jazdy za przekroczenie prędkości nawet o 30 km/h na terenie zabudowanym, a w Niemczech nawet o 20 km/h. A przecież te państwa, w których tak restrykcyjne przepisy istnieją, jednocześnie lubimy sobie stawiać za wzór, jeśli chodzi o bezpieczeństwo na drogach. I tam Polacy potrafią przestrzegać prędkości. Przecież nikt nikomu nie każe jechać 100 km/h na godzinę w terenie zabudowanym – dodaje policjant, który tłumaczy, że zatrzymanie prawa jazdy ma być takim zimnym prysznicem na zbyt rozpalone głowy niektórych kierowców.
Zatrzymanie prawa jazdy w przypadku przekroczenia o 50 km/h będzie obligatoryjne, co też jest nie bez konsekwencji. Po pierwsze musi być stosowane od razu pierwszego dnia od wejścia w życie ustawy. Policjant nie będzie mógł poprzestać na mandacie i punktach i przekazaniu informacji o tym, że przepisy się zmieniły i następnym razem zatrzyma również prawo jazdy. Jest to o tyle istotne, że nie każdy śledzi na bieżąco zmiany w prawie, a miesięczne vacatio legis do najdłuższych nie należało.
Z zatrzymywaniem prawa jazdy wiążą się jednak o wiele większe wątpliwości nie tylko natury praktycznej,
ale wręcz konstytucyjnej.
Dlaczego? Ponieważ zgodnie z kodeksem wykroczeń policjant może zatrzymać prawo jazdy za popełnienie takiego wykroczenia, za które potem sąd może odebrać uprawnienia. Są tylko cztery takie sytuacje: prowadzenie w stanie nietrzeźwości lub po użyciu alkoholu (art. 87), nieudzielenie pomocy ofierze wypadku (art. 93), niezatrzymanie się do kontroli (art. 92) i stworzenie zagrożenia bezpieczeństwa w ruchu drogowym (art. 86). Samo przekroczenie prędkości stanowi wykroczenie z art. 92a i kodeks wykroczeń nie przewiduje możliwości orzeczenia zakazu prowadzenia pojazdu. Można zabrać piratowi prawo jazdy, jeśli ten nie tylko przekroczył prędkość, czyli popełnił wykroczenie z art. 92a, ale jednocześnie spowodował zagrożenie bezpieczeństwa ruchu, czyli wykroczenie z art. 86 k.w.
Nowe przepisy sprawią, że kierowca straci prawo jazdy na trzy miesiące, nawet jeśli nie stworzy zagrożenia bezpieczeństwa ruchu. O zatrzymaniu prawa jazdy nie będzie decydował sąd, tylko policjant, którego decyzję usankcjonuje potem starosta, wydając odpowiednią decyzję administracyjną o zatrzymaniu prawa jazdy na trzy miesiące. Oprócz tego policjant nałoży mandat i przypisze punkty karne.
Profesor Andrzej Sakowicz, który na zlecenie Biura Analiz Sejmowych opiniował projekt ustawy o pijanych kierowcach, zauważa, że takie rozwiązanie prowadzi do zbiegu odpowiedzialności karno-administracyjnej i wykroczeniowej, a w konsekwencji do naruszenia zasady ne bis in idem (nikt nie może być karany dwa razy za ten sam czyn). Istnieje więc ogromne prawdopodobieństwo, że przepis ten zostanie uznany przez Trybunał Konstytucyjny za niezgodny z ustawą zasadniczą. Podczas prac komisji sejmowych wskazywali na to zarówno prof. Sakowicz, jak i prof. Stefański, były to jednak głosy wołających na puszczy. To, że nikt nie wziął tego pod uwagę, jest o tyle dziwne, że obydwaj wskazywali sposób na uniknięcie wątpliwości konstytucyjnych. Wystarczyło zmienić art. 92a k.w. w ten sposób, aby przekroczenie prędkości było wykroczeniem, za które można orzec zakaz prowadzenia pojazdów. I policja byłaby syta, i konstytucja cała.
Wydaje się, że jednym pozytywnym skutkiem wejścia w życie ustawy będą blokady alkoholowe, czyli urządzenia uniemożliwiające działanie silnika, gdy poziom alkoholu w wydychanym przez kierującego powietrzu przekracza 0,1 mg w 1 dm sześc. Jazda z tzw. alkolockiem nie będzie karą, lecz przywilejem dla pozbawionych prawa jazdy kierowców. Będą mogli wystąpić do sądu o zgodę na prowadzenie auta z blokadą po upływie połowy okresu, na który stracili uprawnienia. – To bardzo dobre rozwiązanie – mówi prof. Ryszard Stefański. – I do tego powinna się ograniczyć ta cała ustawa. Nie było żadnego uzasadnienia dla zaostrzania represji karnych, które jest ostatnią rzeczą, jaka wpływa na ograniczenie negatywnych zjawisk na drodze. To nie wysokość kary decyduje, a jej nieuchronność – podkreśla prof. Stefański.