Koncerny naftowe pytane o to, dlaczego paliwa na stacjach są takie drogie, odpowiadają tak samo: w górę poszły ceny ropy naftowej, a to przecież z niej produkujemy benzynę i olej napędowy.
Zatem najpierw należy poszukać odpowiedzi na pytanie, dlaczego drożeje sama ropa? Czemu jej cen nie można ustabilizować? Dlaczego w krótkim czasie baryłka potrafi zdrożeć o kilkadziesiąt procent? I kto za to odpowiada?
Część ekonomistów kwituje sprawę krótko: o wszystkim decyduje prawo podaży i popytu, będące fundamentem wolnego rynku. Działa w prosty sposób – im więcej towaru, a mniej chętnych na zakup, tym ceny szybciej spadają. Gdy zaś zapotrzebowanie na produkt rośnie, ceny idą w górę. Proste. Ale niestety nie w przypadku ropy.
Kto ropą wojuje...
Wiadomo, że surowca nikt nie ma po równo. Największe jego pokłady znajdują się w krajach arabskich, przy czym one same zużywają go stosunkowo niewiele. Zdecydowaną większość eksportują – do USA, Europy i szybko rozwijających się krajów azjatyckich, jak choćby Chiny czy Indie. Można zatem wprost stwierdzić, że kraje takie jak Arabia Saudyjska, Iran, Irak, Libia czy Zjednoczone Emiraty Arabskie należące do OPEC odpowiadają za podaż ropy i zaspokajają popyt na nią wśród największych światowych gospodarek. Wystarczy, że nastąpi choćby niewielkie zagrożenie zahamowania podaży surowca, a jego ceny na rynkach zaczynają szaleć.
20 marca 2003 roku, tuż przed uderzeniem USA na Irak, baryłka ropy na giełdzie w Londynie kosztowała zaledwie 26 dolarów. Po półtora roku nieprzerwanych walk, podczas których płonęły irackie szyby naftowe, było to już niemal 50 dolarów – najwięcej w historii. Nominalnie nie było drożej nawet podczas wielkich kryzysów naftowych w latach 70. i 80.
Jak sytuacja geopolityczna odbija się na cenach surowca, świadczą również zeszłoroczne wydarzenia w Libii. Wystarczyło, że 15 lutego 2011 roku doszło do pierwszych zamieszek na tle politycznym, a w ciągu zaledwie dwóch tygodni baryłka podrożała o niemal 25 proc. – z 84,5 dol. do ponad 105 dol. na początku marca.
Czynnik geopolityczny ma obecnie tak duże znaczenie w kształtowaniu cen ropy, że często wystarczą jedynie niepokryte faktami zapowiedzi jakichś wydarzeń, a słupki na giełdach dźwigają się do góry – uważa Jakub Bogucki, analityk paliwowy z firmy E-petrol. Jego zdaniem dobrym przykładem tej teorii jest to, co obecnie dzieje się na linii Stany Zjednoczone – Rosja. W zasadzie nic poważnego się jeszcze nie wydarzyło, a już widać ruchy na rynku ropy. To po prostu niepokój. Spokój na rynku zapewnić nam może przede wszystkim spokój w krajach, które ją produkują. Cóż... niekoniecznie.
Zdani na łaskę żywiołu
O ile dla wydobycia w krajach arabskich ważny jest spokój polityczny, to w przypadku USA, które mają 10-proc. udział w całej globalnej produkcji ropy, znacznie ważniejszy jest „spokój naturalny”. Większość złóż naftowych tego kraju znajduje się pod dnem Zatoki Meksykańskiej, często nawiedzanej przez huragany. Wystarczą same pesymistyczne prognozy pogody w amerykańskiej telewizji, aby słupki z notowaniami ropy na światowych giełdach zaczęły wędrówkę w kierunku szczytu.
Kryzys w kraju, cuda na stacjach
23 sierpnia 2005 roku Zatokę Meksykańską nawiedził jeden z największych w historii USA huraganów – Katrina. Poważnie uszkodził 10 platform wiertniczych. W jednej chwili wydobycie ropy w USA spadło o około milion baryłek ropy dziennie, a cena surowca na giełdach w dwa tygodnie urosła z 50 do 70 dol. Wtedy zareagował prezydent USA George W. Bush, który zdecydował o uwolnieniu krajowych rezerw surowca i tym samym przyłożył rękę do obniżenia cen.
O ile wydarzania geopolityczne i klęski żywiołowe wpływają głównie na podaż surowca, to popyt jest ściśle powiązany z aktualną sytuacją gospodarcza świata. Doskonale wiać to było w latach 2005 –2008, gdy największe gospodarki świata gnały do przodu jak opętane – tylko w 2007 r. globalny PKB wzrósł o 4,7 proc., co w światowej skali zwiększyło zapotrzebowanie na ropę o kilka procent. Wszystko to wyprowadziło ropę na szczyt szczytów – 3 lipca 2008 r. za baryłkę brent na londyńskiej giełdzie płacono rekordowe 146,1 dol.
Kolejne tygodnie i miesiące po tej dacie to już ostre nurkowanie cen surowca – w ciągu niespełna pół roku stracił na wartości ponad 70 proc. i 30 grudnia kosztował już zaledwie 40 dolarów. Ten spadek to oczywiście efekt recesji, za początek której przyjęło się uznawać upadek banku Lehman Brothers.
Jak będą zachowywały się ceny ropy w najbliższych miesiącach, zależy między inny właśnie od sytuacji gospodarki chińskiej, a także europejskiej. Gdyby spowolnienie okazało się faktem, to powinniśmy zobaczyć spadki na giełdach surowca – uważa Adam Czyżewski, główny ekonomista PKN Orlen.
Walutowy cios w Polskę
Pod koniec ubiegłego tygodnia baryłka ropy brent na giełdzie w Londynie kosztowała 111 dolarów. Nie jest to tanio, ale do rekordów jeszcze daleko. Podobną cenę surowiec miał między innymi na początku września 2008 roku, a także pod koniec lutego ubiegłego roku. W jednym i drugim przypadku jednak ceny na stacjach paliw były znacznie niższe – daleko im było do pułapu 5 zł za litr, podczas gdy obecnie krok dzieli je od przekroczenia bariery 6 zł.
Problem polega na tym, że na całym świecie ropę rozlicza się wyłącznie w dolarach. A amerykańska waluta wzmacniała się do złotego praktycznie przez cały ubiegły rok i osłabła dopiero w ostatnich tygodniach. Efekt – polskie koncerny naftowe w ostatnich miesiącach płaciły za surowiec znacznie więcej, niż wynikałoby to z jego notowań na światowych rynkach. De facto płaciły za niego najwięcej w całej swojej historii.
Dla przykładu – w dniu naftowego szczytu, czyli 3 lipca 2008 roku, gdy baryłka kosztowała ponad 146,1 dol., amerykańska waluta warta była zaledwie 2,11 zł. To oznacza, że polskie koncerny mogły kontraktować surowiec po 308,3 zł za jego 159 litrów (tyle ma baryłka).
Tymczasem w ubiegły piątek, kiedy ropa kosztowała 111 dolarów, a NBP wyceniał dolara na 3,21 zł, każda baryłka kosztowała nas aż 356,1 zł – o niemal 50 zł więcej niż na naftowej górce. A to i tak nie rekord, bo np. 4 stycznia dolar był po 3,43 zł, a ropa po 113,2 dol., co oznacza, że kontraktowaliśmy ją po niemal 390 zł.
Wnioski...
...z jednej strony są proste, z drugiej – bolesne dla naszych kieszeni. Aby na polskich stacjach zrobiło się taniej, najpierw musielibyśmy namówić Chińczyków, żeby wolniej się rozwijali, następnie zaprowadzić pokój na Bliskim Wschodzie, wpaść w recesję, nauczyć się, jak okiełznywać huragany, a na końcu – jako walutę przyjąć nie euro, ale dolara. Jednego możemy być pewni: zanim to wszystko nastąpi, ropy już w ogóle nie będzie albo po prostu będzie nam niepotrzebna.
Sposób na tanią benzynę? Wolniejszy rozwój Chin i przyjęcie dolara