Trzy lata temu Polska jako jedyny kraj w Europie podniosła limity prędkości. Nowelizując przepisy drogowe, parlament podwyższył maksymalną prędkość ze 130 do 140 km/h na autostradach, a na drogach ekspresowych dwujezdniowych ze 110 do 120 km/h. Wprowadzono też dodatkowe 10 km/h zapasu przy pomiarze fotoradarem stacjonarnym – kierowcy jadący na pięćdziesiątce 60 km/h byli bezkarni. A często ta tolerancja była jeszcze wyższa. Jak wykazał ostatni raport NIK, niektóre fotoradary zarządzane przez GITD wykazują się tolerancją trzykrotnie wyższą, niż wymagają tego przepisy – robią zdjęcia tylko tym kierowcom, którzy przekraczają prędkość o więcej niż 30 km/h.
– W okresie budowy systemu fotoradarowego czasowo konfigurowano niektóre urządzenia tak, by rejestrowały tylko najniebezpieczniejszych kierowców, tzn. tych, którzy znacznie przekraczali dopuszczalną prędkość – przyznaje Alvin Gajadhur z GITD. – Działanie to powodowane było ekonomiką postępowania oraz archaicznością procedury mandatowej w przypadku naruszeń rejestrowanych przez fotoradary – dodaje. Niektórzy eksperci twierdzą, że to pobłażanie idące w parze z podniesieniem limitów na drogach szybkiego ruchu negatywnie odbiło się w statystykach. W 2011 r., po raz pierwszy od czterech lat, wzrosła liczba ofiar śmiertelnych wypadków wynikających z nadmiernej prędkości. (W 2011 roku na drogach zginęło 1271 osób, podczas gdy w 2010 r. – 1148).
Jak wynika z badań Krajowej Rady Bezpieczeństwa Ruchu Drogowego (KRBRD), najczęstsze przekroczenia prędkości, jakich dopuszczają się nasi kierowcy, dotyczą właśnie przedziału 0–10 km/h. Przykładowo na drogach wojewódzkich dopuszczalne limity przekracza niemal połowa kierowców. W tym 22 proc. z nich przekroczyła prędkość o maksymalnie 10 km/h. A 5 proc. jechało 30 km/h i więcej powyżej limitu. I tylko oni narażają się na mandat.
Teraz państwo przyjmuje odwrotną taktykę: chce zaostrzyć przepisy i zmusić nas do wolniejszej jazdy. W listopadzie zeszłego roku ruszyła kampania społeczna „10 mniej ratuje życie. Zwolnij”. Produkcja spotów kosztowała 800 tys. zł, a koszt ich emisji w mediach to ok. 8 mln zł (część kosztów pokryto ze środków UE). W jednym z nich biegły sądowy z zakresu rekonstrukcji wypadków – Wojciech Pasieczny – opowiada o skutkach uderzenia auta w pieszego z prędkością 60 km/h. Taki wypadek zazwyczaj kończy się śmiercią pieszego. KRBRD już zapowiada emisję kolejnych spotów.
Reklama
Zmniejszenie tolerancji dla wykroczeń drogowych skutkowałoby m.in. koniecznością przestawienia dopuszczalnych limitów w fotoradarach. Jak usłyszeliśmy w GITD, z technicznego punktu widzenia nie stanowi to problemu. Musi to jednak iść w parze ze zmianą trybu wystawiania mandatów – z obecnego wykroczeniowego (wymaga mnóstwo biurokracji) na dużo szybszy tryb administracyjny. Tylko w ten sposób inspektorzy będą w stanie wygenerować dużo większą liczbę wezwań niż obecnie – nie trzeba będzie szukać osoby, która rzeczywiście siedziała za kierownicą w chwili wykroczenia, wezwanie trafiałoby automatycznie do właściciela pojazdu.
W podobny sposób funkcjonują zagraniczne fotoradary. Przekonał się o tym pan Piotr, który – jak wynika z przedstawionych nam kserokopii dokumentów – w 2012 r. otrzymał wezwanie od włoskiej policji, która nałożyła na niego karę administracyjną w wysokości ponad 108 euro za jazdę z prędkością 80 km/h na ograniczeniu do 70 km/h. Co więcej, taki mandat pan Piotr powinien uznać za promocyjny. Na wezwaniu znalazło się bowiem ostrzeżenie, że jeżeli nie wpłaci żądanej kwoty w ciągu 60 dni, to kara wyniesie niemal 187 euro. Podobne pomysły jakiś czas temu też wpadły do głów naszych polityków, ale – po zarzutach o to, że w takim systemie chodziłoby wyłącznie o ściąganie pieniędzy z kierowców, a nie bezpieczeństwo – szybko z nich wyleciały. Pytanie, czy zaraz nie wrócą.