Z central koncernów samochodowych do salonów płyną niepokojące sygnały. Czas dostawy najbardziej wziętych modeli się wydłuża. W salonach nie ma nawet rumuńskiej Dacii Duster. Odbiór modelu firmy kontrolowanej przez francuskie Renault jest możliwy dopiero za pięć miesięcy. To rekord.

Reklama

To rozdmuchane?

Ale problemy z nadążeniem za popytem mają też inni. Na BMW X3 czy Kia Sportage trzeba czekać trzy, cztery miesiące.

Według Wojciecha Szyszko, szefa Kia Motors Polska, to efekt dużego wzięcia tego typu aut nie tylko w naszym kraju, ale przede wszystkim w Europie.

Zdaniem Andrzeja Halarewicza, szefa JATO Dynamics, za ograniczonymi mocami produkcyjnymi fabryk stać mogą braki niektórych komponentów. – Niewykluczone, że zawodzą dostawcy – ocenia Halarewicz.

Z tego powodu stanęła w styczniu m.in. jedna z brytyjskich fabryk Nissana. Coraz głośniej mówi się też o kłopotach z dostawami w Volkswagenie.

– To strasznie rozdmuchana historia – ripostuje Tomasz Tonder, rzecznik prasowy marki Volkswagen w Kulczyk Tradex. – Problemy rzeczywiście były, ale w żadnym wypadku nie mają one wpływu na opóźnienia w dostawach aut – dodaje.

Reklama



Jednak problem wydłużonych dostaw dotyczy nie tylko terenówek, lecz także samochodów z segmentu D, najchętniej kupowanych przez przedsiębiorców. Nawet cztery miesiące trzeba czekać na Volkswagena Passata, jeden z najpopularniejszych modeli flotowych.

Tomasz Tonder zastrzega, że taki termin oczekiwania dotyczy modeli ze skrzynią DSG oraz reflektorami biksenonowymi. W przypadku standardowych wersji ten czas ulega skróceniu do dwóch – trzech miesięcy.

Łukasz Gębski, szef internetowego salonu samochodowego Autosalon24.pl, informacje o długim oczekiwaniu na samochody przyjmuje za dobrą prognozę dla rynku. – Mimo groźnie brzmiących zapowiedzi widać, że to będzie dobry rok dla sprzedawców samochodów – uważa.

Będzie wzrost

Pod koniec zeszłego roku eksperci straszyli gigantycznymi spadkami sprzedaży w związku z zawieszeniem pełnego odpisu VAT od nowych aut z kratką. Miało to doprowadzić nawet do 25-proc. spadku popytu na początku roku. Tymczasem rynek zmniejszył się zaledwie o 8 proc.



Adam Pietkiewicz, prezes Polskiej Grupy Dealerów, największego sprzedawcy aut w naszym kraju, zakłada, że w 2011 r. zostanie sprzedanych mniej więcej tyle samo ile w zeszłym. Zastrzega, że spadki w sprzedaży mogą się utrzymać przez całą pierwszą połowę roku. Druga będzie już znacznie lepsza. W efekcie rynek nadrobi stratę z pierwszych sześciu miesięcy.

Na dobry rok szykują się przede wszystkim sprzedawcy samochodów z wyższej półki. Eksperci uważają, że do 5 – 10 proc. wzrostu sprzedaży dojdzie też w Europie. Leszek Kempiński, szef marketingu i PR marki Audi w Kulczyk Tradex, mówi nawet o dwucyfrowym wzroście sprzedaży. – Z optymizmem patrzymy na ten rok zarówno w kraju, jak i na świecie – dodaje.

Według przedstawicieli branży umiarkowany wzrost aż do 2014 r. czeka nie tylko polski, ale też europejski rynek. W tym roku sprzedaż aut na Starym Kontynencie w optymistycznej wersji ma wzrosnąć o 5 – 10 proc.

Oczekiwanie nie zwalnia z zaliczki

Zaliczka ma zabezpieczyć dilera przed ewentualnym wycofaniem się klienta z transakcji, a gdy już do tego dojdzie, przynajmniej częściowo zrekompensować poniesione przez niego straty. Samochód, nierzadko w bardzo wymyślnej konfiguracji, trudno jest potem sprzedać. Tymczasem diler musi za ten samochód zapłacić importerowi. W przypadku najpopularniejszych modeli kwota przedpłaty sięga obecnie dwóch – trzech tysięcy złotych. Ale już przy droższych autach kwota wzrasta nawet do 10 proc. ich wartości. To oznacza, że przed odbiorem trzeba się liczyć z koniecznością zapłaty dilerom nierzadko nawet 10 tys. zł.