Barack Obama przylatuje do stolicy w piątek po południu. Centrum będzie sparaliżowane, bo na dwa dni zmieni się w fortecę z zakazami ruchu i parkowania.
Ale już w czwartek warszawiacy narzekali, że przez prezydenta USA znikają ich samochody. Czasem wystarczyło pozostawić pojazd kilka lub kilkanaście minut i już go nie zobaczyć w tym samym miejscu. Za to był znak zakazu parkowania.
Mimo naprędce ustawianych zakazów, parkomaty przyjmowały pieniądze, zamiast informować o czasowym ograniczeniu możliwości pozostawiania samochodów. Zmiany w ruchu wprowadzono z dnia na dzień i ponoć nie zdążono wydrukować naklejek z ostrzeżeniem. Choć przecież termin i ramowy program wizyty był znany już wcześniej.
Późniejszy odbiór auta zajmuje kilka godzin, w tym czekanie w długiej kolejce w siedzibie straży miejskiej. A na koniec autobusem lub taksówką trzeba jechać na jeden z 11 parkingów na obrzeżach Warszawy. Łączny koszt kary to prawie 500 zł.
Nikt nie poczuwa się do odpowiedzialności za całe zamieszanie. Znaki powinny stanąć pięć dni przed datą wprowadzania zakazu, a zaczęto je ustawiać w środę.
Wielką akcję czyszczenia centrum stolicy z samochodów przed wizytą amerykańskiego prezydenta opisuje "Metro".