Przedstawiciele lokalnych władz i podległych im straży gminnych bronią się przed zapowiedziami rządu zmian w przepisach dotyczących radarów. – Straże kierują pieniądze z fotoradarów do samorządów, a stamtąd kierowane są przecież na poprawę bezpieczeństwa ruchu drogowego – mówi Tomasz Biełooki, komendant straży gminnej w Dygowie (woj. zachodniopomorskie). Dodaje, że zanim strażnicy ustawią radar, konieczne jest przejście wszystkich procedur. – Najpierw konsultujemy się z komendą policji w tej sprawie, projekt opiniuje zarządca drogi, a miejsce jest oznakowane znakiem D-51 z tabliczką informacyjną, na jakim odcinku dokonywany jest pomiar – tłumaczy. Choć sami lokalni włodarze przyznają, że pewne wypaczenia się zdarzają. – Sam w jednej z gmin zostałem sfotografowany przez urządzenie ukryte pod jakąś plandeką – przyznaje wójt Kobylnicy Leszek Kuliński. To właśnie o jego gminie, a także o Białym Borze i Człuchowie, było w zeszłym roku najgłośniej, gdy media okrzyknęły je terenami łowieckimi, na których poluje się na kierowców. Wszystkie gminy na mandatach zarabiają rocznie po kilka milionów złotych i jest to jedna z najważniejszych pozycji w ich budżetach.
Kobylnica zarobiła w zeszłym roku na mandatach ok. 6 mln zł przy budżecie na poziomie ok. 50 mln zł. Ale władze gminy przekonują, że pieniądze idą na słuszny cel. – Dzięki fotoradarom wybudowałem 24 kilometry dróg przez ostatnich 5 lat. Jesteśmy rozliczani z naszych wydatków, dwa razy w roku składamy raport do wojewody – mówi wójt. Dodaje, że średnie kwoty mandatów są mniejsze niż kiedyś, a to najlepszy dowód na to, że fotoradary przyniosły pożądany efekt – kierowcy zdjęli nogę z gazu.
Samorządowcy niespecjalnie obawiają się spadku przychodów z fotoradarów w przypadku, gdyby rząd chciał w jakiś sposób zapewnić sobie większą kontrolę nad poczynaniami strażników gminnych. Przecież wszystko odbywa się zgodnie z prawem – twierdzą.
Sen z powiek spędza im obawa, że rząd być może chce scentralizować w swoich rękach (a konkretnie Głównego Inspektoratu Transportu Drogowego) zarządzanie siecią wszystkich fotoradarów w Polsce. W końcu fiskus chce w tym roku zarobić na mandatach aż 1,5 mld zł.
Reklama
O komentarz w sprawie "DGP" poprosilisiła GITD. Usłyszała jednak, że na tym etapie nikt z inspekcji nie chce się wypowiadać na temat planów ministra transportu. Ale wśród inspektorów nieoficjalnie da się usłyszeć, że to „jedyne sensowne rozwiązanie”.
Reklama
Obecnie inspekcja liczy ponad 700 pracowników. Przynajmniej jedna trzecia z nich odpowiada za nadzór nad systemem e-myta (opłaty za korzystanie z dróg przez ciężarówki). Oznacza to, że gdyby GITD miało przejąć gminne fotoradary, znacznie trzeba byłoby zwiększyć stan zatrudnienia i budżet inspekcji, by skutecznie zarządzać siecią ponad 600 radarów (375 urządzeń należących do GITD i ponad 230 straży gminnych).
Ale nawet bez tego GITD pozostaje jedną z najszybciej rozwijanych instytucji państwowych – jej budżet wzrósł z niecałych 20 mln zł w 2011 r. do ponad 150 mln zł w roku ubiegłym.

OPINIA

Gminne fotoradary są często zlokalizowane w sposób taki, że wymuszają na kierowcach bardzo histeryczne zachowania, czyli np. gwałtowne hamowanie. Powinny istnieć powszechnie obowiązujące przepisy, w których zawarte byłyby warunki techniczne dotyczące instalacji fotoradarów – tak by nie zagrażały bezpieczeństwu ruchu drogowego. Nie mamy bowiem przepisów, które by mówiły, czy fotoradar może być ustawiony np. przed czy za skrzyżowaniem, na łuku drogi czy za nim.
Jestem przeciwnikiem centralizacji zarządzania fotoradarami, bo to byłoby ciosem w finanse samorządów i pozostawało w sprzeczności z konstytucją. Byłoby to równoznaczne z wywłaszczeniem samorządów terytorialnych przez państwo i pozbawieniem ich pewnego zakresu władzy publicznej, którą obecnie sprawują. Jeśli Główny Inspektorat Transportu Drogowego miałby w ogóle sobie poradzić z takim zadaniem, wiązałoby się to ze znacznym rozrostem tej instytucji – zarówno budżetowym, jak i kadrowym.