Oficjalnym danym pochodzącym z systemu CEPiK na pierwszy rzut oka trudno cokolwiek zarzucić – wynika z nich jasno, że w ubiegłym roku zarejestrowano u nas dokładnie 416 225 samochodów osobowych. I właśnie taka informacja podawana jest do publicznej wiadomości. Eksperci podkreślają, że to rekordowy wynik, dilerzy i importerzy chwalą się indywidualnymi sukcesami, a niektórzy obserwatorzy rynku sugerują, że to efekt lepszej koniunktury na rynku pracy, wyższych zarobków oraz programu 500+.
W rzeczywistości wcale nie jest tak różowo. Dotarliśmy do raportu Instytutu Badań Rynku Motoryzacyjnego „Samar”, z którego wynika, że ponad 10 proc. nowych aut zaraz po zarejestrowaniu zostało... wyrejestrowanych i sprzedanych za granicę. Fakt, że nikt nie chce się tym publicznie chwalić i nagłaśniać zjawiska, najlepiej obrazuje jedno zdanie zawarte w dokumencie przekazanym przez Samar importerom: „Raport musi być traktowany jako materiał poufny i może być wykorzystywany tylko i wyłącznie do celów wewnętrznej analizy odbiorcy”.

Pędzący Rumuni

Reeksport nie jest zjawiskiem nowym, niemniej nikt nigdy nie opublikował tak dokładnych danych na jego temat. Nigdy też jego skala nie była tak duża. W ubiegłym roku z kraju wyjechać miało ponad 43 tys. nowych samochodów osobowych – o 6 tys. więcej niż w 2015 r. Absolutnym rekordzistą ilościowym jest Volkswagen. Z CEPiK wynika, że w 2016 r. zarejestrowano w Polsce 42 tys. nowych pojazdów tej marki, ale w rzeczywistości należy odjąć od tego prawie 10 tys. egzemplarzy, które od razu wyjechały za granicę. A to diametralnie zmienia położenie Niemców w rankingu najpopularniejszych marek w Polsce – z miejsca drugiego zjeżdżają na czwarte. Wyprzedzają ich Opel i Toyota. Ta druga po korekcie danych o reeksport okazuje się faktycznym wiceliderem rynku (za Skodą).
Reklama
Reklama
– W branży co roku trwa nieformalny wyścig o to, kto zajmie jak najwyższe miejsce w rankingu i przy okazji zepchnie niżej konkurenta. Wszyscy importerzy kombinują: rejestrują auta na siebie, zmuszają do tego dilerów, sprzedają za granicę. W ten sposób pompują statystyki – tłumaczy przedstawiciel jednego z koncernów. I za przykład podaje Dacię, która – jak można by sądzić po oficjalnych danych z CEPiK – sprzedała w ubiegłym roku 17 tys. aut, zajmując dziewiąte miejsce na liście najpopularniejszych marek. Tyle że po uwzględnieniu gigantycznego reeksportu Rumuni spadają aż na 15. pozycję. Bo niemal co drugie ich auto opuściło Polskę.

Chodzi o pieniądze

Rejestrowanie pojazdów przed ich sprzedażą za granicę to nie tylko kwestia pompowania statystyk. W ten sposób importerzy i dilerzy ukrywają też przed swoimi centralami fakt, że handlują między sobą. Cały mechanizm najczęściej wygląda tak: do sprzedawcy z Wrocławia przyjeżdża sprzedawca tej samej marki z Drezna i deklaruje chęć zakupu 100 samochodów. Panowie nie mogą dokonać transakcji formalnie jako salony, bo centrala – gdyby się o tym dowiedziała – wyciągnęłaby wobec nich konsekwencje. Wrocławski diler zakłada więc odrębną spółkę prawa handlowego albo działalność gospodarczą, sprzedaje jej auta, ta je rejestruje, a następnie wyrejestrowuje i sprzedaje dilerowi z Drezna.
W tym miejscu rodzi się pytanie: po co w ogóle dilerzy to robią, skoro po obu stronach Odry sprzedają identyczne pojazdy? – Problem polega na tym, że importerzy z różnych krajów nie budują wspólnej polityki cenowej i marketingowej. W efekcie ceny na rynku polskim i np. niemieckim potrafią znacząco się różnić – komentuje Marek Konieczny, prezes Związku Dealerów Samochodów. Przykład: Volkswagen Golf Sportsvan, który w niemieckim salonie kosztuje minimum 20 475 euro, w polskim – po przeliczeniu – 16 tys. euro. Różnica jest więc ogromna, a należy jeszcze wziąć pod uwagę, że gdy jednorazowo kupuje się kilkadziesiąt albo i kilkaset aut, to w grę wchodzą solidne rabaty.

Wszyscy tak robią

Konieczny zwraca uwagę, że polityka importerów w zakresie reeksportu jest różna. Jedni formalnie pozwalają na to swoim dilerom, inni oficjalnie krytykują, ale w praktyce przymykają oko, a jeszcze inni starają się zwalczać proceder. Podobnie wygląda to na całym świecie. – W Polsce traktujemy reeksport jako zjawisko nadzwyczajne, tymczasem jest ono obecne wszędzie. W niektórych krajach europejskich stanowi nawet 30 proc. rynku – komentuje prezes ZDS.
Nie zmienia to faktu, że rejestrowanie aut tylko na chwilę, a następnie wysyłanie ich za granicę zaburza obraz całego rynku. Oraz że publikowane co miesiąc dane o sprzedaży nowych pojazdów powinny w rzeczywistości nazywać się listą „najpopularniejszych aut w Polsce, którymi jeżdżą Niemcy”.