W końcu uradzili – tej trudnej sztuki podejmować się będą mogli wyłącznie ludzie, którzy przejdą odpowiednie przeszkolenie i otrzymają stosowne certyfikaty. To w ramach modnej ostatnio w środowisku rządowym deregulacji.
Jak wiadomo, w przyrodzie nic nie ginie, więc po drugiej stronie barykady będzie stał ktoś, kto przewidziane prawem szkolenia przeprowadzi i stosowny certyfikat wyda. Za pieniądze oczywiście – po 2,5 tys. zł od warsztatu i po 1,2 tys. zł od łebka, który będzie się podłączał gumowym wężykiem do naszej klimy. Biorąc pod uwagę fakt, że w kraju działa 25 tys. warsztatów, spośród których przynajmniej połowa nabija klimatyzację, szykuje się rynek wart – lekką ręką licząc – 50 mln zł. Oczywiście wszystko w trosce o losy świata – bo w całej sprawie chodzi o to, jak tłumaczy resort, aby ograniczyć ulatnianie się gazów, które psują atmosferę. Dlatego minister zamierza sprawdzać, czy przed podłączeniem gumowego wężyka i naciśnięciem spustu „Pan Klimatyzacja” sprawdził szczelność instalacji. Jeżeli nie, będzie grzywna – 5 tys. zł.
Resort potraktował ludzi pracujących w serwisach klimatyzacji jak ćwoków i nieuków, którzy kupują gaz i celowo wpuszczają do atmosfery. Tak było może 20 lat temu, ale nie dzisiaj, kiedy warsztaty konkurują ze sobą o miliony dusz, chcące zatrzasnąć za sobą drzwi i poczuć wietrzyk na twarzy. Klient, któremu gaz ucieknie po ujechaniu dwóch kilometrów, jest stracony. Razem z pieniędzmi.
Znowu politycy starają się wyręczyć wolny rynek, przy okazji tworząc pole do nadużyć przy wydawaniu certyfikatów i przeprowadzaniu szkoleń. Założę się, że podczas nich uczniowie mechanicy będą wiedzieli więcej na temat klimatyzacji niż nauczyciele urzędnicy. Dlatego zamiast zajmować się gazami cieplarnianymi, lepiej odstawiliby gaz rozweselający.
Reklama