Szukaliśmy auta: skromnego, używanego, najlepiej w cenie do 15 tys. zł, ale chętnie tańszego. Wielkość - mały kompakt, liczba drzwi, kolor - obojętne, marka - najlepiej coś japońskiego, aby się nie psuło. Rocznik, pojemność i moc silnika - mało istotne, podobnie jak wyposażenie. Auto koniecznie powinno mieć tylko wspomaganie kierownicy. I jeszcze warunek podstawowy: miało być w dobrym stanie i bezwypadkowe. Krótko mówiąc: chodziło o pierwszy samochód dla początkującego kierowcy, skromny, lecz bezpieczny.

Reklama

- Kup Hondę Civic - podpowiedział kolega - auto w miarę bezawaryjne, łatwe w eksploatacji. – Najlepiej pojść po taki samochód do firmy, która specjalizuje się w handlu „japończykami” – podpowiadał dalej.

Już po chwili oglądaliśmy oferowane auta prezentowane na stronie internetowej komisu. Treść i wygląd strony sugerowały, że w tym miejscu zajmą się nami po „ojcowsku”. Dwie Hondy Civic spełniały wszystkie założone kryteria: wprawdzie miały wyciągnięte radia, a każde liczyło ponad 10 lat, ale wyglądały dziewiczo. Zastanawialiśmy się tylko, czy jadąc do komisu, wziąć ze sobą pieniądze na zaliczkę, ale ostatecznie stwierdziliśmy, że zawsze można podejść do bankomatu, a sprzedawca poczeka przecież pół godziny.

Na miejscu okazało się, że jeden z oferowanych samochodów miał pecha do właściciela: był cały poplamiony w środku, na fotelu ktoś zgasił papierosa. Jego ogólny stan był taki, że nie opłacało się nawet włączać silnika, nie mówiąc już o zapłacie 11 tys. zł. Ciekawszy był drugi egzemplarz, choć o 2 tys. zł droższy: oględziny nadwozia wykazały, że najprawdopodobniej jest bezwypadkowy. Silnik pracował poprawnie. Coś jednak nie pasowało... O ile od góry auto wyglądało nie najgorzej, to już całe podwozie było rude. Felgi wraz z oponami (chyba wyciągnięto je ze śmietnika) od razu do wymiany. Zaraz, zaraz... na zdjęciach samochód miał bardzo ładne alufelgi! I coś jeszcze: ten Civic, jako jedyny samochód na placu, stał z uchylonymi oknami.

Reklama

W środku zalatywało stęchlizną, po otwarciu bagażnika czuć już było wyraźny nieświeży zapach. Jeszcze tylko rzut oka pod klapkę zasłaniąjącą dostęp do żarówek tylnej lampy, gdzie straszyły porozcinane osłonki przewodów i wszystko stało się jasne: ten samochód był zalany albo po prostu popowodziowy! To jeżdżący (jeszcze) kłopot, skarbonka bez dna! Podziękowaliśmy, a sprzedawca wcale się nie zmartwił. To niemal pewne, że samochód bez dużej ilości szpachli i ze stanem licznika niewiele ponad 90 tys. km znajdzie nabywcę w ciągu kilku dni.

>>>czytaj dalej



TEORIA. Ponad połowa z kilkuset przejrzanych przez nas ogłoszeń o sprzedaży samochodu zamieszczonych na polskich portalach ogłoszeniowych ma zaznaczone opcje: bezwypadkowy, serwisowany, garażowany. Wiele z nich (i dotyczy to nawet samochodów starszych niż 10-letnie) sprzedaje pierwszy właściciel.

Reklama

Stwierdzenia typu „nie wymaga wkładu finansowego”, „stan bardzo dobry” lub „idealny”, „pięknie się prezentuje” to norma. Samochody z reguły fotografuje się na ładnych kołach, często zdjęcia są poprawiane w Photoshopie, ale nawet jeśli nie, to i tak nie widać na nich wad lakierniczych. Przewagę mają samochody oferowane przez komisy załatwiające wszelkie formalności albo mniej lub bardziej oficjalnie działających handlarzy.

PRAKTYKA. Z ponad 150 obejrzanych przez nas dokładnie samochodów różnych marek, spełniających założone kryteria, oferowanych przez komisy (nie tylko w Warszawie, także m.in. w Radomiu) co najmniej 140 to pojazdy po marnie wykonanych naprawach blacharskich, z czego duża część po poważnych wypadkach. „Pierwszy właściciel” z reguły oznacza pierwszego właściciela w Polsce, czyli drugiego, trzeciego lub kolejnego. Większość samochodów stojących w komisach to auta używane z importu.

"Nie wymaga wkładu finansowego" – to zwykle pusta deklaracja, bo samochody może i nie mają usterek uniemożliwiających jazdę, jednak normą jest sprzedawanie aut z wykończonymi do granic możliwości materiałami eksploatacyjnymi: na zajeżdżonych oponach, z zardzewiałymi układami wydechowymi, ze zużytymi klockami hamulcowymi itp. Często oferowane auta latem mają założone opony zimowe, a zimą letnie, co też oznacza wydatki.

>>>czytaj dalej



SZUKAMY DALEJ. Nieco zrażeni komisami zaczęliśmy zwracać uwagę na ogłoszenia prywatne. Niestety, tu liczy się refleks. Dobre auto, a w szczególności od prawdziwego pierwszego właściciela, sprzedaje się „na pniu”. Większość takich ogłoszeń w sieci jest już albo za chwilę będzie nieaktualna. O dziwo, udało się. W jednym z ogłoszeń trafiliśmy na 5-drzwiową Hondę Civic pochodzącą z polskiego salonu, „w 100 proc. bezwypadkową”, „czystą” i „zadbaną”. Samochód okazał się pojazdem oferowanym przez komis, a jego stan był daleki od obietnic.

Zdając sobie sprawę, że nie należy jeździć daleko w celu obejrzenia jednego czy dwóch samochodów, złamaliśmy się: skusiło nas ogłoszenie kompaktowej Hondy z rzadko spotykaną, klasyczną automatyczną skrzynią biegów. Auto naprawdę wyglądało na zdjęciach zachęcająco, a oferowane było przez komis w Radomiu. Biorąc pod uwagę, że na drodze wlotowej do Radomia od strony Warszawy jest co najmniej kilkanaście komisów, zdecydowaliśmy się na wycieczkę. Samochodu, po który pojechaliśmy, nie widzieliśmy. Nie było go na placu. Ostatecznie mógłby się pojawić w ciągu kilku godzin, ale okazało się, że to jednak inna wersja niż w opisie. Nie było nawet sensu czekać.

W radomskich komisach obejrzeliśmy kilkanaście aut różnych marek. Wszystkie co do jednego miały ten sam problem: nawet jeśli nie były nigdy poważnie rozbite, tylko najwyżej poobijane, to okoliczne warsztaty, wyglądające raczej na kuźnie, skutecznie przerobiły je na samochody powypadkowe. Auto, które ma na sobie szpachlę o grubości 1,5 mm i byle jaki lakier, w krótkim czasie zacznie wyglądać jak wrak i będzie warte o połowę mniej, niż teraz trzeba za nie zapłacić.

>>>czytaj dalej






Przynajmniej do teraz (po 22 września to się zmieni – nie będzie już obowiązkowych badań technicznych sprowadzonych aut, które mają ważny zagraniczny przegląd) każdy sprowadzony samochód przechodził w Polsce obowiązkowe rozszerzone badanie techniczne. Samochody oferowane w komisach w większości są przygotowane do rejestracji: nabywca otrzymuje komplet dokumentów uprawniających do rejestracji auta, w tym wyciąg z zaliczonego badania technicznego. Teoretycznie oznacza to, że samochód jest sprawny przynajmniej na tyle, aby doraźnie bezpiecznie jeździć: ma cztery w miarę dobre opony, sprawne zawieszenie, hamulce, wszystkie podstawowe urządzenia działają.


Obowiązkowe, rozszerzone badanie techniczne, którym podlegały dotąd samochody sprowadzone z zagranicy, to fikcja. Widać to wyraźnie w komisach. Bardzo wiele samochodów stoi na takich oponach, na których strach jechać do warsztatu. To samo dotyczy hamulców (stan tarcz i klocków najczęściej można ocenić bez zdejmowania kół), oświetlenia, zawieszenia itp. Przy odrobinie chęci znajdziemy i takie auta, które mają i przód bezwypadkowy, i tył, bo są zbudowane z dwóch różnych połówek samochodów.

W miarę, jak jesteśmy coraz bardziej zmęczeni oglądaniem kiepskich samochodów i rośnie nasza wiedza o stanie technicznym aut sprzedawanych w polskich komisach, maleją oczekiwania, a rośnie gotowość do wyłożenia większej gotówki. Bardziej opłaca się bowiem przepłacić za dobry, nawet stary samochód, niż kupić w niskiej cenie auto, które jest tak zużyte, że nie cieszy i oznacza w perspektywie duże wydatki. Policzmy: komplet opon – 1000 zł, akumulator – 300 zł, remont zawieszenia – 800 zł lub więcej, porządna naprawa lekko skorodowanych drzwi – 800 zł, razem: 2900 zł. I wartość auta po takich inwestycjach nie wzrośnie, bo jak coś jest zniszczone, to tego naprawy nie zmienią ogólnego stanu pojazdu.

Nie wierzcie jednak sprzedawcom, że każde auto jest „bite”, że każde ma wady, które usprawiedliwia „cena nie jak za nowe”. Cierpliwość popłaca i jeśli tylko możecie pozwolić sobie, aby przez kilka tygodni śledzić ogłoszenia i szukać właściwego samochodu, znajdziecie. My znaleźliśmy.

Artykuł z archiwum magazynu "Auto Świat" - www.auto-swiat.pl