Tomasz Sewastianowicz: Gdzie jest bardziej niebezpiecznie: na trasie Dakaru czy na polskiej drodze?

Krzysztof Hołowczyc: Tata zawsze mi mówił: bardziej się boję, kiedy jedziesz na drugi kraniec Polski, niż jak jesteś na zamkniętym i zabezpieczonym odcinku specjalnym. Po tylu latach jeżdżenia po Polsce umiem już dość dobrze czytać drogę. Robię każdego tygodnia wiele kilometrów i niestety muszę stwierdzić , że przemieszczenie się po naszym kraju trwa zdecydowanie za długo i to głównie za sprawą zbyt rygorystycznych, często nieprzemyślanych przepisów, niedostosowanych do warunków drogowych. Chcąc dotrzeć do celu w jakimś sensownym czasie nieuniknionym jest ich naruszanie.

Reklama

Brzmi pan jak potencjalna ofiara przepisów o szybkim odbieraniu prawa jazdy za prędkość…

Też się tego obawiam! Te ostatnie regulacje prawne budzą sporo kontrowersji. Dużo rozmawiam z kierowcami, mówią: "Panie Krzyśku, co oni robią? Teraz to o już jest prawdziwe polowanie na kierowców." A chyba nie o to chodzi. U nas pojęcie obszaru zabudowanego rozciąga się na obszary, gdzie praktycznie nie ma żadnych zabudowań, do tego jest to np. szeroka, dwupasmowa droga wylotowa z miasta. I tam często trzeba jechać 50 km/h. Normalna jest reakcja kierowcy, że gdy po dłuższym czasie spędzonym w korku w centrum miasta wreszcie wyjeżdża na szeroką wylotówkę, to przyśpiesza, ale tam zwykle stoi dzielny policjant z radarem, bo przecież nic łatwiejszego, żeby w takim miejscu szybko wyrobić wyznaczone przez szefa statystyki. Jednak nie ma to nic wspólnego z walką o poprawę bezpieczeństwa na drogach. Nie dziwię się, że ta cała wojna radarowa, kiedy zza niemal każdego krzaka wyskakuje policjant, powoduje wściekłość i odrazę. Prawo jazdy tracą nie tylko ci, którzy szarżują i ryzykują, ale w dużej mierze spokojni, doświadczeni kierowcy, którzy jechali 100-120 km/h drogą, na której taka prędkość nie stwarza żadnego zagrożenia, ale jakiś urzędnik nie postawił tam odpowiedniego znaku, więc można było jechać 50 km/h. Sam zaobserwowałem, że tuż po wprowadzeniu tych drakońskich przepisów z wielu miejsc na dwupasmówkach zniknęły znaki ograniczenia do 70 czy 80 km/h. To przypadek?

Reklama

Ale przyzna pan, że jest trochę racji w tym, co mówi policja - że prędkość zabija…

Sama prędkość nie zabija. Owszem, skutki wypadku przy dużej prędkości zwielokrotniają się. Niemcy, gdzie jest największe w Europie natężenie ruchu na swoich, nie najnowocześniejszych przecież autostradach, nie wprowadzili dotąd ograniczenia maksymalnej prędkości, a w statystykach wypadków i ofiar wypadają zdecydowanie lepiej od nas. Do tego słusznie podnoszą, że szybciej jeżdżące samochody mniej czasu spędzają na drodze, nazywając to efektem wietrzenia autostrad. Niebagatelny jest efekt ekonomiczny. Ludzie, którzy mniej czasu spędzają w podróży, mają go więcej na aktywność zawodową. Jeżdżąc po niemieckich autostradach, widzę bardzo szybko jeżdżące auta, prowadzone często przez starsze osoby, a wypadki widuję bardzo rzadko. Moim zdaniem szybsza jazda wymusza wzmożoną koncentrację, może dlatego właśnie szybko nie znaczy niebezpiecznie.

Znowu rajdowiec przez pana przemawia. A tymczasem statystyki mówią, że jest lepiej - mniej wypadków, mniej ofiar…

Reklama

Statystyki na pewno nie kłamią, ale ta poprawa nie wynika z samego ograniczania prędkości. Zróbmy więc też poza terenem zabudowanym ograniczenie do 50 km/h i wtedy na pewno nie będzie wypadków, bo wszyscy będą stali w jednym wielkim korku. A może zastanówmy się, dlaczego w USA do tej pory ciężarówki nie mają tachografów? Amerykanie dobrze wiedzą, że jeśli zwiększyć prędkość ciężarówki jadącej autostradą międzystanową o 20-30 km/h, to ona w ciągu roku przewiezie znacznie więcej towarów. "Gospodarka, głupcze!" - to było motto prezydenta Clintona. Musimy tworzyć przepisy życiowe, które będą skuteczne, ale dadzą też ludziom szansę na sprawne podróżowanie. Nikt nie chce łamać prawa, ale jeśli ono jest chore? Ograniczenie do 50 km/h na pięknej dwupasmowej drodze sprawia, że przeciętny kierowca przestaje wierzyć w znaki, przestaje ich przestrzegać. Tak na marginesie to mamy w Polsce dwa razy więcej znaków na drodze niż średnia europejska.

Czyli to nie kierowca jest winny? To kto?

Winny jest system, który na nas naciska. Zaczynając od Komisji Europejskiej, która alarmuje: macie za dużo trupów! Musicie coś z tym zrobić! I schodząc w dół: przez sejm, rząd, po komendanta, a później szefa danej jednostki, który mówi policjantom: chłopaki, teraz wyciągamy słupki statystyk, do roboty! To powoduje, że jesteśmy w rozdźwięku między rzeczywistością na drodze a tworzonymi na szybko przepisami, dobrymi tylko z wyglądu. Pytanie, czy za chwilę nie zablokujemy kraju, czy na pewno w dobrym kierunku zmierzamy? Nie chciałbym być brany za przeciwnika egzekwowania przepisów, ale błagam i proszę: policjanci szkólcie się, myślcie, analizujcie! Dajmy policjantom więcej władzy indywidualnej. Niech każdy będzie sędzią na drodze. Zawodowcem mądrym i wyszkolonym, a nie nastawionym wyłącznie na "czesanie" kierowców. Niech policjant ma poczucie, że decyduje i ocenia sytuację, kierując się zdrowym rozsądkiem, a nie wyłącznie naciskami z góry - czytaj: osiem mandatów dziennie.

Aż się boję pytać pana o straż miejską i jej fotoradary.

System kontroli ma być profesjonalny, a nie nastawiony na zdobywanie funduszy dla gminy. Krew mnie zalewa, kiedy słyszę komendanta straży miejskiej: "Czy zdajecie sobie sprawę, że odbierając nam uprawnienia do kontroli prędkości dwa tysiące ludzi w skali kraju pójdzie na bruk, bo już nie będą mieli roboty?". Albo przedstawiciel firmy produkującej urządzenia do pomiaru: "Mamy fantastyczne efekty kontroli, do budżetu wpływa coraz więcej kasy. Wprowadźmy zatem tolerancję do 1 km/h, żeby było jeszcze większe zapotrzebowanie na fotoradary". Toż to rozbój w biały dzień i pomieszanie pojęć. Straż miejska ma pilnować porządku - czyli zajmować się sprawami, które dla policji są zbyt błahe. A nie całymi dniami przesiadywać w samochodach z fotoradarami i pilnować, czy dobrze cyka. Zawodowi snajperzy z zamaskowanymi w krzakach maszynami tak dużo energii wkładają w gnębienie kierowców, że nie zauważają pijanego gościa sikającego tuż obok na płot przedszkola na oczach dzieci.

Znowu nie wina kierowcy.

Pamiętam czasy w USA, kiedy był napór na łapanie kierowców. Ale teraz na ruch drogowy patrzy się od strony logicznej, jak dane rozwiązanie pomaga kierowcy, czy odblokowuje korek. Samochody i drogi są dla nas, a nie przeciwko nam. I przeraża mnie, że polski kierowca mówi, że jest ciemiężony. My to partyzanci, a tam stoją okupanci - to musi się zmienić.

Policjanci to chyba Pana za to nie polubią.

Ale przecież ten biedny polski policjant wcale nie chce tego robić! On stojąc przy drodze ryzykuje życiem. Tylko że on ma statystyki do wykonania. Cisną go, więc staje z suszarką w takim miejscu, gdzie ma pewność, że ktoś się pomyli i pojedzie szybciej. U policjantów to też powoduje frustrację. Znam funkcjonariuszy drogówki, czasem ich szkolę, rozmawiam z nimi - ci ludzie chcą zwyczajnie wykonywać swoją pracę. A tymczasem słyszę od nich: plują mi za plecami, bo mandat dałem, ale ja muszę zrobić to, co mam założone.

Pamięta pan ile ma punktów karnych?

W tej chwili? Chyba już mam znowu zero. Hmm… A kiedy to się ukaże?

Za kilka dni…

To chyba będę miał już czyste konto. Akurat mi się wyzerują po ostatniej aferze z wideorejestratorem, z której wyszedł prawdziwy cyrk.

Rajdowiec złapany wideorejestratorem na przekroczeniu prędkości - dlaczego cyrk?

Ta sprawa obnażyła, jak bardzo wadliwy jest system pomiaru prędkości za pomocą większości stosowanych w Polsce wideorejestratorów. Okazuje się, że one pokazują wyłącznie prędkość auta policyjnego, a nie samochodu, który jest nagrywany. Te wideorejestratory nie powinny w ogóle funkcjonować, bo nie ma szans precyzyjnie zmierzyć nimi prędkości innego auta. To jest warte tyle, co nagranie smartfonem licznika mojego auta i samochodu jadącego przede mną. Tymczasem policjant jadący 200 km/h za, nazwijmy to, ściganym pojazdem sam tak naprawdę tworzy ogromne zagrożenie. Chciałbym zobaczyć statystyki dotyczące wypadków z udziałem takich radiowozów, ile ludzi w nich zostało poszkodowanych, ile zginęło.

Policjant w starej vectrze z takim "biedawideorejestratorem" musi najpierw dogonić inne auto, a potem przez 100 metrów w dość bliskiej odległości jechać równo za nim, utrzymując prędkość. Wystarczy, że namierzony odejmie nogę z gazu lub dociśnie i po wszystkim, taki pomiar jest już nic nie warty. Moi koledzy, Kuba Bielak z Tomkiem Kucharem, na potrzeby programu telewizyjnego próbowali wideorejestratorem zmierzyć prędkość, jadąc za innym samochodem. To są naprawdę dobrzy kierowcy, ale z odległości powyżej 300 metrów wychodziły im różnice pomiarów rzędu 50 km/h. Mnie policjant namierzył z 800 metrów. Farsa! Mój przypadek pokazuje, że w zetknięciu z wideorejestratorem jesteśmy bezbronni, bo pomiar można dowolnie zmanipulować. Szansa na udowodnienie swojej racji przed sądem jest nikła, bo tam nikt nie ma czasu zgłębiać się w jakieś techniczne zawiłości. Skoro policjant zmierzył, to znaczy, że tak było.

A co pan sądzi o pomyśle, żeby kierowca musiał się zatrzymać, kiedy widzi, że pieszy dochodzi do przejścia?

To fajnie brzmi, ale jest często nierealne. Jeszcze nie stać nas na to. Weźmy dwupasmówki, gdzie można jechać 90 albo nawet 110 km/h, tam przecież zdarzają się przejścia dla pieszych. I teraz proszę sobie wyobrazić - jadę swoim super sprawnym samochodem, widzę pieszego podchodzącego do pasów, więc wyhamuję. Ale jadące za mną trzy ciężarówki już nie dają rady… Kładki wybudujemy - mówią specjaliści. Ale jedna taka kładka to 2 mln zł. To, że takie prawo świetnie funkcjonuje np. w Niemczech, nie znaczy, że zadziała też u nas. Za granicą bardzo niewielu ludzi chodzi pieszo - tam, gdzie się chodzi, czyli w centrach miast, na starówkach, obowiązuje ograniczenie do 30 km/h i wtedy to pięknie działa. Nie możemy bezkrytycznie kopiować zachodnich rozwiązań, nie dostosowując uprzednio infrastruktury, bo przypominać to będzie działanie po omacku. Do niektórych rozwiązań musimy dorosnąć, zmądrzeć.

Wobec szkolenia kierowców też pan jest taki krytyczny?

Tak, bo nasz system szkolenia kierowców jest piekielnie ubogi. Uczymy wyłącznie zdania egzaminu, a nie dobrej, odpowiedzialnej jazdy. Przeciętny kurs w Europie Zachodniej kosztuje 1000 euro, a my za 1000 zł uczymy co najwyżej parkowania. Za takie pieniądze nie da się nikogo wyszkolić nawet w stopniu podstawowym. Jestem za wszelkiego rodzaju regulacjami, które będą wymuszać doszkalanie kierowców. Nawet jeśli to będzie kosztować i ludzie będą się wściekać, że jest drogo. Warto to zrobić, bo finalnie taki młody kierowca bardzo wiele zyska - uratuje swoje zdrowie, a nawet życie.

Nie żałuje pan zaangażowania w politykę?

Nie. Dużo się nauczyłem. To się stało w takim momencie, kiedy chciałem pomóc zmienić układ sił na Warmii i Mazurach, pomóc prawicy. Wtedy akurat przyszła do mnie Platforma Obywatelska, chociaż ani do niej, ani do żadnej innej partii nigdy się nie zapisałem, to postanowiłem im pomóc. Dla mnie bardziej to była działalność społeczna, chęć zrobienia czegoś dla innych. W całej mojej kampanii do europarlamentu mówiłem tylko o rzeczach, na których się znam, czyli o ruchu drogowym, zagrożeniach, sposobach poprawy bezpieczeństwa. Nie liczyłem na mandat, ale zdobyłem sporo głosów i później w wyniku personalnych przetasowań zostałem na krótko europosłem, trochę przypadkowo.

A czego się pan nauczył?

Mam poczucie potrzeby polepszania tego kraju, miejsc wokół mnie. Nauczyłem się zauważać innych ludzi - stałem się człowiekiem, który czerpie ogromną satysfakcję z pomocy innym. Oczywiście polityka jest bezwzględna - trzeba w niej walczyć o utrzymanie pozycji. Nie zawsze też trafiają do niej odpowiedni ludzie, ale wierzę, że wkrótce nadejdzie czas ludzi spełnionych zawodowo, społecznie akceptowanych i to oni wkroczą szerzej do polityki. W sensie budowania demokracji wciąż jeszcze jesteśmy młodym organizmem. Zobaczyłem też jak wygląda europejska polityka od środka, jak wiele czasu i energii potrzeba, żeby wprowadzić nawet najmniejszą zmianę. To nie dla mnie, ja lubię działać energicznie, widzieć namacalnie efekty swojej pracy.

Wróciłby pan?

Nie wiem. Żona kategorycznie mi zakazała, zagroziła rozwodem. Zobaczyła z bliska, jak atakowano mnie dosłownie za nic. Ja się nie zniechęciłem, ale zdałem sobie sprawę, że po pierwsze jest się pod stałą obserwacją, a po drugie - nie za wiele można zrobić.

Co pan sądzi o nowym prezydencie Andrzeju Dudzie?

Jest za wcześnie, żeby cokolwiek powiedzieć. Nie czuję, bym go znał. Szczerze mówiąc głosowałem na pana Komorowskiego. O Andrzeju Dudzie nie mam na razie zdania. Chciałbym, żeby tak jak mówił, był prezydentem nas wszystkich. Jasne, że stoi za nim jakaś siła polityczna, która będzie tworzyć pewne naciski. Jednak myślę, że mądry prezydent będzie miał świadomość potrzeby odsunięcia się od swoich kolegów, zaciągnięcia kurtyny i samodzielnego marszu. Bardzo bym chciał, żeby to był mój prezydent.

Skoro nie polityka, to co pan teraz ze sobą zrobi? Rozstanie z rajdami terenowymi to dla pana organizmu musiał być szok.

10 lat Dakarów, 10 bardzo trudnych lat mordowałem się w tym sporcie. Ciągle byłem gdzieś blisko tego upragnionego podium Dakaru. W tym roku udało mi się, mimo że - może to kuriozalne - ale jechałem wolniej. Do tego na początku z poważną awarią. Byłem przekonany, że znowu polegnę, ale się udało i jednak posmakowałem sukcesu.

Mówią, że apetyt rośnie w miarę jedzenia…

Wcześniej przez swoją aktywność nie tylko sportową byłem rzadkim gościem w domu. W rozmowach z rodziną, a bardziej z żoną coraz częściej przewijał się ten temat "Kiedy? Bo wszyscy już za tobą strasznie tęsknimy". W końcu powiedziałem żonie: OK, jeśli tym razem pojadę dobrze w Dakarze, to kończę z tym - i cholera pojechałem dobrze (śmiech). Aż sam się trochę zmartwiłem…

Zwala pan na żonę.

Druga rzecz, bardziej przyziemna, to stan mojego kręgosłupa, który dwa razy był złamany. Najlepsza była ostatnia opinia pani doktor, która stwierdziła: "No, panie Krzysztofie, szyjny zniszczony, piersiowy złom, lędźwiowy do niczego się nie nadaje, ale reszta OK.". Pytam więc: "Co się pani ze mnie naśmiewa? Jaka reszta? Przecież reszty nie ma…" I słyszę: "Ale panie Krzyśku, przecież i tak będzie się pan trzymał tego, że reszta OK. Bo i tak pan mnie nie słucha, i tak wsiądzie w samochód i pojedzie na rajd".

A współczesny dakarowy samochód jest tak skonstruowany, że pojedzie zawsze - nawet po zderzeniu. Najsłabszym elementem tego sportu staje się człowiek i nie chciałbym być częścią, która pierwsza się złamie. Lekarze przestrzegali mnie: "Panie Krzyśku, bo to się może skończyć takim wozem z kołami bardzo blisko nóg".

W końcu udało się im pana nastraszyć i przyszło otrzeźwienie?

Tak. W pewnym momencie rzeczywiście pomyślałem, że może jednak warto by było jeszcze trochę pożyć. Kiedyś pewien znany sportowiec powiedział mi, że jedynym elementem, który mnie ograniczy, będzie zdrowie. Motosport jest tak piękny, że przez lata można w nim funkcjonować na wysokim poziomie - jeśli ktoś dba o kondycję fizyczną i o psychikę, wówczas będzie długo na topie. I rzeczywiście, ja mam ciągle piekielną prędkość. Na sierpniowym Baja Poland wygrałem rywalizacje o najwyższe podium z samym Nasserem Al-Attiyah i to w takim stylu, że wszyscy oczy przecierali. Sam sobie udowodniłem, że wciąż mógłbym jeździć i walczyć o wszystko, o zwycięstwo. Ale nie chciałbym też być w grupie sportowców, którzy pojechali o jeden most za daleko. Jestem spełniony, mam fajną rodzinę, wszystko dobrze się w moim życiu poukładało. A po drodze udało mi się przeobrazić - nie jestem już gościem, który ma tylko swój sport i nic więcej. A bywało różnie. Żona mówi, że moją ambicją można by obdzielić pięciu sportowców i każdy odnosiłby sukcesy.

Nie ciągnie wilka do lasu?

Nie mam pojęcia jak to wytrzymam. Wiem, że nadchodzi Dakar i będę cierpiał, będę płakał, będę wył, będę wódkę pił (śmiech), będę robić różne cuda, ale niestety trzeba być bezwzględnym w takich decyzjach. W rajdach terenowych wygrałem wiele i mam satysfakcję. Ale chciałbym jeszcze czegoś spróbować, czegoś co będzie moją sportową emeryturą.

I co pan wybrał?

Rallycross. Ktoś powie: "Przecież tam piekło, te samochody po 650 KM, wszystko frunie". Teraz jeżdżę w niższej kasie, w RX Light, czyli autach bez turbo, i jestem zadowolony. Wracam z takiego weekendu i nic nie boli, wszystko działa. Tam nie ma zdarzeń typowo dakarowych, gdzie przy 60 km/h uderzasz w przeciwstok i w głowie "gaśnie światło".

Śmieję się, że zaczynałem od kartingu, gdzie ścigaliśmy się łokieć w łokieć, a teraz wróciłem do momentu, w którym w zakręt wchodzi sześciu gości, a miejsca jest dla dwóch.

To jest sport, który chciałbym w Polsce rozpropagować. To jest taki mój pomysł na przyszłość - już rozmawiam z władzami PZMOT, organizatorem głównym mistrzostw świata - oni też widzą, że Polska jest dla nich rynkiem. Ale potrzebują bohatera.

I to będzie Krzysztof Hołowczyc?

Co prawda jestem już starszym panem, ale bardzo poważnie się do tego przymierzam. W 2016 roku jadę w Supercars, czyli w najmocniejszej klasie. Przyszły rok daję sobie na poznanie torów, samochodu i wypracowanie wyniku. Mam co robić, także nie dam się "sportowo pogrzebać". Muszę jeszcze coś osiągnąć, coś jeszcze udowodnić, zanim naprawdę się zestarzeję. Boję się starości, tego, że organizm już nie będzie działał tak jak kiedyś.

Ale kondycję jeszcze pan ma…

To prawda. Mam super trenerów. Niesamowite, jak można utrzymywać ciało w świetnej formie, jeśli się wie jak.

Media / MCH PHOTO